Anna Modzelewska, rzeczniczka Uniwersytetu Warszawskiego, potwierdziła nam, że rektor uczelni prof. Alojzy Z. Nowak na początku maja 2022 roku złożył do prokuratury zawiadomienie w sprawie dra Marka Michalewicza. Zdaniem rektora, były dyrektor miał dopuścić się przestępstwa z artykułu 269b paragraf 1 Kodeksu karnego, który mówi o "wytwarzaniu programu komputerowego do popełnienia przestępstwa". Zapytaliśmy o konkretne powody złożenia takiego zawiadomienia, ale rzeczniczka uczelni odpowiedziała jedynie: "Podaliśmy konkretny przepis prawa, który precyzyjnie określa powody złożenia zawiadomienia".
Sam dr Marek Michalewicz o dochodzeniu dowiedział się przez przypadek. Jakie były powody decyzji, tylko się domyśla.
Konflikt o "raport smoleński"
W połowie kwietnia 2022 roku odbyła się konferencja podkomisji smoleńskiej, na której Antoni Macierewicz przedstawił kolejny raport dotyczący katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. Członkowie podkomisji podtrzymali tezę o wybuchu w samolocie i eksplozji przed rozbiciem się maszyny o ziemię.
Michalewicz, były już wtedy szef Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego UW, w rozmowie z Agnieszką Kublik z "Gazety Wyborczej" zaprzeczył słowom Macierewicza, który - prezentując raport podkomisji - twierdził, że współpracował m.in. z centrum. Dodał, że podkomisja była "klientem ICM"
Michalewicz powiedział, że komisja smoleńska złożyła "komercyjne zamówienie przeprowadzenia obliczeń na superkomputerze należącym do ICM przez zewnętrznych konsultantów", którzy byli wynajęci i opłaceni przez komisję. Zaznaczył, że obliczeń nie wykonywali pracownicy ICM, ale "wskazani przez komisję ludzie, którym ICM zapewniło odpłatny dostęp". Według niego, podkomisja Macierewicza zgłosiła się do ICM pod koniec stycznia 2020 roku, a dwa miesiące później otrzymała ofertę usługi dostępu do zasobów obliczeniowych oraz komercyjnego wykorzystania licencji oprogramowania LS-DYNA. Program ten - jak wyjaśnia "Wyborcza" - służy do tworzenia symulacji komputerowych.
"Od początku byłem sceptyczny"
Michalewicz stwierdził również w rozmowie z dziennikarką "Wyborczej", że Macierewicz "powołał się na naukowy autorytet Centrum, by móc mówić o naukowych dowodach na eksplozję na pokładzie prezydenckiego tupolewa 10 kwietnia 2010 r.". Były szef ICM powiedział, że "83 procent zadań obliczeniowych nie zostało nigdy zakończone". "Od samego początku byłem sceptyczny, bo oni nie rozumieli, jak wielkie są ich potrzeby. Twierdzili, że w trzy dni dokonają swoich obliczeń. Mówiłem, że to niemożliwe. Takie rzeczy trzeba liczyć trzy miesiące, pół roku" - przekonywał.
W jego ocenie "problem przerósł ich możliwości". "Nie wychodziła im symulacja. W obliczeniach naukowych obowiązuje zasada GIGO, czyli Garbage In - Garbage Out, jak wrzucasz błędne dane, dostajesz błędny wynik, co w tym przypadku jest doskonale widoczne" - stwierdził były szef ICM.
Zdaniem Michalewicza, komisji nie chodziło o "zbadanie realnej przyczyny katastrofy w sposób naukowy, ale na podparcie politycznej tezy argumentami (pseudo)naukowymi".
Wpis w sieci został usunięty
OBEJRZYJ REPORTAŻ "SIŁA KŁAMSTWA" >>>
Po materiale naszego dziennikarza Piotra Świerczka "Siła kłamstwa", obnażającego pracę podkomisji smoleńskiej, otrzymaliśmy informację od Marka Michalewicza, który - z innych powodów niż dochodzenie prokuratorskie - nie pracuje już na UW, ale nadal jest opiekunem naukowym siedmiu studentów przygotowujących obliczeniowe prace magisterskie na kierunku Inżynieria Obliczeniowa. Robi to pro bono.
Były dyrektor - przez przypadek - dowiedział się, że rektor złożył zawiadomienie o możliwości popełnienia przez niego przestępstwa. - Zwróciłem się do swojego następcy z prośbą o wsparcie projektu, którym zajmuje się jedna z moich studentek. W odpowiedzi otrzymałem informację, że uczelnia nie może pomóc "z uwagi na trwające dochodzenie prokuratury w sprawie o podejrzenie popełnienia przestępstwa" - mówi nam Michalewicz.
Jego zdaniem chodzi właśnie o komentarze dotyczące podkomisji, których udzielał mediom, oraz o wpisy w mediach społecznościowych. - Jako naukowiec, a w nauce dociekanie prawdy i uczciwość są nakazami etyki zawodowej, musiałem się temu sprzeciwić. To był mój imperatyw - podtrzymuje dziś w rozmowie z nami.
Zaznacza, że wpisy w sprawie zamieścił też na Facebooku oraz LinkedIn. - Podałem linki do dokumentów, które dotyczyły sprawy. Te, przyznaję, nie były ogólnodostępne. Możliwe, że było to nielegalne, ale ja biorę na siebie odpowiedzialność, ponieważ moim moralnym i społecznym obowiązkiem, jako naukowca, jest stawać po stronie prawdy. Nie mogę pozwolić na to, żeby pod przykrywką nauki szerzyło się kłamstwo. Po pierwsze to niemoralne, a po drugie to jest sprzeczne z etyką zawodową naukowca - przyznaje. Dodaje, że wpis na LinkedIn który przeczytało 340 tysięcy osób, został usunięty przez portal po interwencji prawników UW.
Opisuje też, że w tej sprawie nie miał żadnych oficjalnych rozmów z uczelnią. Do tej pory też nie został przesłuchany przez śledczych.
**
O sprawę zapytaliśmy trzy tygodnie temu Aleksandrę Skrzyniarz, rzeczniczkę Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Chcieliśmy się dowiedzieć, na jakim etapie jest postępowanie, czego konkretnie dotyczy. Do tej pory nie otrzymaliśmy odpowiedzi.
Autorka/Autor: kz/r
Źródło: tvnwarszawa.pl