Obecna Solidarność nie ma nic wspólnego z "tą wielką Solidarnością", a nawet jest skrajnie do tamtej przeciwna, dlatego powinna zmienić nazwę, by nie wprowadzać ludzi w błąd - uważa Leszek Balcerowicz. - Ci, którzy przyczyniają się do blokowania rozwoju kraju, co jest najważniejsze dla milionów ludzi, nie mają ani serca, ani głowy - stwierdził w programie "Piaskiem po oczach" były wicepremier i minister finansów.
Balcerowicz odniósł się do słów premiera Donalda Tuska, który - w kontekście protestujących przeciwko wydłużaniu wieku emerytalnego związkowców - powiedział, że "oprócz serca, trzeba jeszcze mieć liczydło". - Nie zgadzam się z premierem, że oprócz serca trzeba mieć liczydło, bo to oznaczałoby, że ci demonstranci wykazywali serce. To jest pozorne, oni żadnego serca tu nie wykazywali - ocenił protesty Solidarności były wicepremier. W jego opinii, związkowcy "albo nie mają przyzwoitości, albo nie mają wiedzy".
- Nie należy mylić tych pozorowanych czy faktycznych emocji działaczy czy PiS z jakąś większością ludzi - podkreślił. - Mam nadzieję, że taka krzykliwa, skrajna demagogia nie będzie miała większego posłuchu - dodał.
"Powinni zmienić nazwę"
Ekonomista zdecydowanie odciął obecną Solidarność od jej historycznych korzeni. - Ja pamiętam dawną Solidarność, która zasługiwała na miano solidarności jako takiej - podkreślił Balcerowicz. - Ta organizacja, która nosi tę samą nazwę, nie ma nic wspólnego z tą wielką Solidarnością, bo wielka Solidarność proponowała ważne reformy, które można było realizować i w roku 1989 i 1997 - mówił.
- To jest skrajnie przeciwne do tamtej wielkiej Solidarności i właściwie ta obecna Solidarność powinna zmienić nazwę, żeby nie wprowadzać ludzi w błąd - ocenił.
Według niego, próby porównywania obecnego szefa związkowców, Piotra Dudy z "legendarnym przywódcą", Lechem Wałęsą to "groteska". - Bo Lech Wałęsa był przywódcą ruchu wolnościowego ku rozwojowi Polski, a takie protesty, gdyby były skuteczne, mogą oznaczać staczanie się Polski z drogi rozwoju - uzasadnił.
"Gospodarka będzie ciągnięta w dół"
Pytany o ocenę reformy emerytalnej, były szef resortu finansów stwierdził, że ustawa ta "trochę poprawi" sytuację w systemie emerytalnym, ale - jego zdaniem - nie jest to jeszcze "model docelowy". - W Polsce ubędzie dwa miliony ludzi w wieku produkcyjnym, ta ustawa jest w stanie skompensować nie więcej niż 50 proc. tego ubytku - oszacował.
Jak wyjaśnił, wcale nie chodzi o to, by jeszcze bardziej wydłużać Polakom czas pracy. Zdaniem Balcerowicza, 67 lat w zupełności wystarczy, krótszy powinien być natomiast okres dojścia do wymaganego przez ustawę wieku, w którym możliwe będzie pobieranie emerytury.
Reforma przewiduje, że od 2013 r. wiek emerytalny będzie wzrastał o trzy miesiące każdego roku. Oznacza to, że mężczyźni osiągną docelowy wiek emerytalny (67 lat) w 2020 r., a kobiety - w 2040 r.
Według Balcerowicza, "gdyby okres dojścia do tego wieku wynosił 10 lub kilkanaście lat, to skompensowałoby ubytek demograficzny w całości". - I tak polska gospodarka będzie przez demografię ciągnięta w dół - podsumował.
Balcerowicz: Bierzmy przykład z Niemców
Jako wzorcowy przykład Balcerowicz przywołał system emerytalny funkcjonujący w Niemczech, gdzie wraz z wydłużaniem się średniej długości życia wydłuża się czas pracy. Dodał, że "koszt polityczny" takiej zmiany dla PO byłby taki sam.
- W tym sensie to zmarnowana szansa, ale jednocześnie ruch we właściwym kierunku, wziąwszy pod uwagę skandaliczne zachowanie części opozycji - ocenił. Zarzucił natomiast rządowi, że przeprowadzenie reformy "od strony informacji i perswazji było nienajlepiej przygotowane".
Jeszcze bardziej surowo były wicepremier ocenił reformę emerytur mundurowych, która jego zdaniem jest tak "bardzo mała, że kłóci się z zasadą powszechności systemu emerytalnego". - To raczej zmiana nie reforma - dodał. Jego zdaniem, by uratować polski system emerytalny, przede wszystkim należy wyeliminować rozległe przywileje, np. górników.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24