Długi weekend – czas wielkiego odpoczynku. Od pracy, od telefonów komórkowych, od miejskich korków, od kolejek w sklepach, od polityków. Wiem, wiem marzenia, ale czasem warto pomarzyć szczególnie, jeśli w przeciwieństwie do zapracowanych wybrańców narodu i rządowej administracji człowiek musi przyjść do pracy.
Sam będąc w takiej sytuacji solidaryzuję się z tymi wszystkim, którzy w tym jakże trudnym okresie zamiast grillować, żeglować, zwiedzać egzotyczne kraje (np. z Sandrą Lewandowską) czy na tysiąc innych sposobów uczestniczyć w wielkiej majówce – ciężko pracują dla dobra wspólnego. „By Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatnio”. Ale dość narzekania, ktoś może mi zarzucić (i słusznie!), że przemawia przeze mnie zawiść. Poza tym są jakieś plusy. Po Warszawie jeździ się łatwiej (chyba, że akurat trafi się na pierwszo majowy pochód, albo remont Puławskiej), w sklepach też jakieś mniejsze tłumy, a politycy… ci wyjechali na majówkę. Nie jest więc wcale tak źle.
By nie psuć tego weekendowego nastroju nie będę pisać o polityce. Napiszę o sobie, a dokładnie o tym jak schudłem. Ponieważ często padają pytania na temat zmiany (mam nadzieję na lepsze) mojego wyglądu odpowiadam:
Po pierwsze nie jestem chory(!), schudłem bo jestem na diecie.
Po drugie nie wiem ile schudłem, bo się nie ważę. Odchudzam się „na rzeczy”. Efekty diety oceniam po prostu po rozmiarze odzieży, w którą zaczynam się mieścić.
Po trzecie – dietę wymyśliłem sobie sam. Jem warzywa, ryby i owoce morza. Żadnych ziemniaków, makaronów, kaszy i serów. Żadnego pieczywa i mięsa. Alkohol tak, ale właściwie tylko wino i to bez przesady.
Najtrudniejsze są pierwsze dwa, trzy tygodnie – nikt jednak nie mówił, że będzie łatwo. Za brak umiaru w jedzeniu trzeba odpokutować. Moja pokuta trwa już ponad pół roku… i jeszcze potrwa.