My Polacy, zawsze znajdziemy powód żeby się nad sobą rozczulić. Tym razem z okazji świątecznych odwiedzin rodaków pracujących za granicą. W „Dzienniku“ z Wielkiego Piątku na czołówce przeczytałem artykuł o tym, że po raz pierwszy historii w samolotach z Wielkiej Brytanii nie było wolnych miejsc, bo „wielka emigracja“ wraca na święta. „ Tysiące ekonomicznych wygnańców na kilka dni wraca do kraju. Spędzą tu święta i znów rozjadą się po świecie.“ Państwo słyszą ten szloch.
Dalej tez autorowi głos łamie się ze wzruszenia: „Młodzi dobrze wykształceni, którzy w kraju nie widzieli dla siebie perspektyw“ – jednym słowem jeszcze jedno stracone pokolenie. Tyle, że nie wywożone na Sybir lecz skazane na zsyłkę w Londynie, Paryżu, Brukseli… Na temat „wielkiej emigracji“ mam pogląd dokładnie odwrotny niż autor „Dziennika . Uważam, ją za szczęśliwe zrządzenie historii, zarówno dla „wygnańców“ jak i dla kraju. A piszę to opierając się na własnym doświadczeniu. Bo sam przeżyłem 21 lat poza Polską. Imałem się rożnych robót, fizycznych również i był to dla mnie uniwersytet życia. I wdzięczny jestem generałowi Jaruzelskiemu za to, że wprowadzając stan wojenny decyzje wyjazdu mi ułatwił, a potem z Polski wypuścił . A jeszcze bardziej tym, którzy sprawili, że Polska się zmieniła i można było i warto było do niej wrócić. A mówiąc serio. Wydaje mi się, że szkoda lamentować nad losem owych „ nie widzących w kraju dla siebie perspektyw“ z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że w ogóle dobrze jest kiedy ludzie mogą wyjechać. Możliwość wyjazdu z Polski w każdej chwili, to jedna z najważniejszych różnic dzielących nas od epoki realnego socjalizmu. Socjalizm trzymał ludzi pod kluczem a paszport był przywilejem, trudniej dostępnym niż talon na samochód. Za paszport, jak dowodzi przykład arcybiskupa Wielgusa ludzie gotowi byli płacić wygórowana w ceną, łącznie z ceną własnej godności. Do dziś są na świecie kraje, z których wyjechać można tylko z narażeniem życia. Tak było niedawno również w naszej części świata, gdzie na granicach do ludzi strzelano. Po drugie trzeba się cieszyć, że jest dokąd wyjechać. Bo paszport to jedno a wiza i możliwość pracy, to drugie. Meksykanie, żeby dostać się do Ameryki kopia tunele, umierają z pragnienia na pustyni, albo dusza się w kontenerach. A potem latami ścigają ich służby imigracyjne. Polak tymczasem jedzie do Dublina czy Manchesteru, pracuje legalnie, a w piątek może wsiąść w samolot albo autokar i przyjechać do kraju żeby zobaczyć się z rodzina. Prawdziwy ból emigracji, i zarobkowej i politycznej polegał na jej nieodwracalności. Ci ludzie opuszczali kraj ze świadomością, że nigdy do niego nie wrócą. Tymczasem dziś wyjazd do pracy do Anglii, Irlandii czy Belgii jest mniej więcej tym samym co wyjazd chłopa z pod Suwałk do pracy w fabryce, w wielkim mieście. Też się źle czuł w nowym otoczeniu. Po trzecie trzeba się cieszyć, bo praca za granica to wielka szansa, by się czegoś nauczyć. Nie tylko języka ale innych krajów, innych kultur. Nauczyć się świata. Nie bez przyczyny bogaci ludzie przed laty wysyłali swoje dzieci w podróż po obcych krajach, aby rozjaśnić im w głowach. Na to pewnie usłyszę, ze myjąc garnki w Berlinie człowiek niczego się nie uczy. A ja uważam, że lepiej jednak myć garnki w Berlinie niż we Włodawie. Mimo wszystko wdzięczny jestem „Dziennikowi“, za to że zauważył zjawisko masowych świątecznych odwiedzin. Ono właśnie pokazuje, że mamy do czynienia z czymś nowym, co nie ma odpowiednika w polskiej historii. Wyobraźmy sobie Mickiewicza odwiedzającego na weekend Nowogrodek, Chopina wpadającego do Żelazowej Woli, a Nowaka - Jeziorańskiego do Warszawy. Może takie ćwiczenie wyobraźni pozwoli zrozumieć, że użalając się nad losem dzisiejszego straconego pokolenia warto, dla przywrócenia proporcji, zachować w pamięci doświadczenia jego poprzedników.