Do jednej z najbardziej tajemniczych zbrodni lat 90. doszło w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r. Ciało byłego premiera Piotra Jaroszewicza w jego willi w warszawskim Aninie znalazł młodszy syn Jan. Zaniepokoił go fakt, że rodzice nie odbierali telefonu. Po znalezieniu zwłok ojca od razu pojechał zawiadomić policję. Dopiero potem okazało się, że nie żyje również jego matka.
Byłego premiera uduszono paskiem od sztucera, który zaciągnięto ciupagą. Mężczyznę znaleziono przywiązanego do fotela w swoim gabinecie, z obandażowaną głową. Z tego samego sztucera zastrzelono Alicję Solską-Jaroszewicz, której położone na wznak ciało znaleziono w łazience. Zgodnie ze sporządzoną wówczas notatką policyjną dom nie nosił widocznych śladów włamania, uwagę zwracały między innymi rozbite aparaty telefoniczne. Policjanci zauważyli też dziwne zachowanie psa rasy sznaucer - praktycznie nie reagował na obecność innych osób i "sprawiał wrażenie oszołomionego".
Jaroszewiczowie byli bardzo ostrożni
O tym, że sprawcy zbrodni nie szukali dóbr materialnych, od razu podczas pierwszego przesłuchania mówił syn pary Jan Jaroszewicz. Przyznał, że nie wiadomo mu o tym, by ojciec miał w domu jakieś dokumenty wagi państwowej, jednak wie, że pracował nad "poprawkami i uzupełnieniami" do wydanej w 1991 roku książki "Przerywam milczenie". Mężczyzna podkreślał także, że drzwi wejściowe do willi rodziców były otwarte, mimo że klucz posiadał tylko on i rodzice, a dorobienie go jest w Polsce niemożliwe.
Przesłuchiwany był też syn Jaroszewicza z pierwszego małżeństwa Andrzej, który podkreślał, że były premier i jego małżonka byli osobami bardzo ostrożnymi. Jedynym nieostrożnym zachowaniem ze strony jego ojca miały być nocne spacery z psem. Na takie przechadzki Piotr Jaroszewicz wybierał się jednak z pistoletem, a gdy wieczorem oglądał telewizję, broń leżała na podręcznym stoliku. "Zwyczajem było to, że nawet kiedy ja miałem przyjechać wieczorem do rodziców, to wcześniej zawiadamiałem ich telefonicznie - taka była umowa. Nigdy nie zdarzyło się, by drzwi do domu były otwarte (...) Rodzice nigdy wieczorem nie wpuściliby nikogo obcego na teren posesji" - czytamy w protokole przesłuchania.
Zacieranie śladów na początkowym etapie
Śledztwo wszczęto już 2 września 1992 roku, jednak - jak po latach, podkreśla wiele obserwujących je osób - w jego początkowej fazie popełniono wiele niemożliwych do naprawienia potem błędów. Do miejsca zbrodni dostęp miała zbyt duża liczba osób, co skutkowało zacieraniem śladów. Z akt zginęły też kluczowe dla sprawy folie daktyloskopijne z odciskami palców. To zresztą ich odnalezienie sprawiło, że w 2017 roku praska prokuratura okręgowa w Warszawie zdecydowała o podjęciu kolejnego śledztwa.
Wcześniej w 2000 roku prawomocnie uniewinniono oskarżonych w sprawie czterech recydywistów. Proces toczył się od 1994 roku i głównym dowodem miały być zeznania konkubiny jednego z nich.
Przełom: zarzuty dla członków gangu karateków
O przełomie w sprawie Jaroszewiczów w marcu 2018 roku poinformował minister sprawiedliwości, prokurator generalny Zbigniew Ziobro. Chodziło o przedstawienie zarzutów trzem domniemanym sprawcom, z czego do zarzucanych im czynów przyznało się dwóch. Chodziło o Roberta S., Marcina B. oraz Dariusza S. - byłych członków tzw. gangu karateków, który w latach 90. dokonał kilkudziesięciu napadów rabunkowych. Rabunkowy charakter miała mieć też zbrodnia popełniona na Jaroszewiczach.
Początek całej sprawie dały wyjaśnienia Dariusza S. Mężczyzna złożył je w lutym tego samego roku w toku innego śledztwa - groziła mu wówczas surowa kara w sprawie uprowadzenia dla okupu. Przyznając się do uczestnictwa w napadzie rabunkowym na willę Jaroszewiczów i obciążając tym samym swoich byłych kolegów z grupy, S. skorzystał ze statusu małego świadka koronnego, w związku z czym w sprawie porwania skazano go jedynie na dwa lata pozbawienia wolności. O skierowaniu do sądu aktu oskarżenia krakowska prokuratura okręgowa poinformowała pod koniec 2019 roku.
Uznawany za szefa gangu Robert S. został oskarżony o uduszenie Piotra Jaroszewicza oraz zastrzelenie jego żony, a Dariusza S. i Marcina B. oskarżono o współudział w zabójstwie byłego premiera. Oskarżeni mieli zabrać z willi dwa pistolety, pięć tysięcy marek niemieckich, pięć złotych monet oraz damski zegarek. Dodatkowo Robertowi S. zarzucono zabójstwo małżeństwa S. w 1991 roku w Gdyni oraz usiłowanie zabójstwa mężczyzny w Izabelinie w 1993 roku. Pierwotnie sprawą miał zająć się sąd w Gdańsku, jednak ostatecznie trafiła ona do Sądu Okręgowego w Warszawie. Proces ruszył w sierpniu ubiegłego roku.
Podobnie jak w postępowaniu przygotowawczym, Robert S. nie przyznał się do żadnego z zarzucanych mu czynów. - Zarzuty oraz oskarżenie przed sądem sformułowano w oparciu o kłamstwa współoskarżonych. Nie miałem nic wspólnego z tymi czynami. Nie brałem w nich żadnego udziału. Do dnia postawienia zarzutów nie miałem żadnej wiedzy na temat udziału Marcina B. i Dariusza S. w zbrodni w Aninie - podkreślał na pierwszej rozprawie.
Rok składali wyjaśnienia, zasłaniali się niepamięcią
Składanie wyjaśnień przez oskarżonych trwało niemal rok. Choć Dariusz S. oraz Marcin B. twierdzili, że byli na miejscu zbrodni, podczas procesu wielokrotnie zasłaniali się niepamięcią i nie potrafili wskazać podstawowych faktów dotyczących dnia napadu. Niektóre z wyjaśnień składanych w prokuraturze modyfikowali, a z innych wycofywali się zupełnie. Konsekwentnie obciążali jednak Roberta S., podkreślając, że to on kierował napadem, a oni byli zwykłymi wykonawcami zadań. Stoi to w sprzeczności z niektórymi wyjaśnieniami samego Roberta S., który argumentował, że na przestępczą drogę sprowadził go najstarszy z całej trójki Dariusz S. Przekonywał też, że mężczyzna był osobą mściwą, skłonną do przechwalania się oraz zazdrosną o to, że to Robertowi S. lepiej powodzi się finansowo.
Z niczyich wyjaśnień nie wynikało jednak, dlaczego przestępcy, których działalność koncentrowała się na rabunkach, zdecydowali się napaść na dom znanego polityka, nie zabrać stamtąd niczego wyjątkowo cennego, i w końcu zabić jego oraz jego żonę. - Uważam, że Robertowi S. coś odbiło. (...) Później dowiedziałem się, że jest on osobą nieobliczalną, gwałtowną oraz wręcz niebezpieczną, ale tego wieczoru o tym nie wiedziałem, bo to była nasza pierwsza wspólna robota - tłumaczył się w prokuraturze Dariusz S.
Czy w sprawie było drugie dno?
Już przed sądem S. sugerował, że w sprawie "mogło być drugie dno". W pewnym momencie mówił nawet, że nie widział, by Robert S. kogokolwiek zastrzelił, a jedynie założył, że tak się stało. Sugerował również, że już po dokonanym przez ich grupę napadzie do willi Jaroszewiczów mógł wejść ktoś jeszcze. - Skoro Piotr Jaroszewicz był torturowany i przypalany papierosami, a myśmy czegoś takiego nie robili, to ktoś to musiał zrobić - to jedyne wytłumaczenie - stwierdził.
Mimo wielu zarzutów kierowanych pod adresem szefa grupy Dariusz S., konsekwentnie utrzymywał, że w czasie napadów zachowywał się on "grzecznie i kulturalnie". - Większość napadów przebiegała w spokojny sposób, nie stosowałem drastycznych metod - potwierdzał główny oskarżony. Podkreślał przy tym, że obciążających go mężczyzn łączy "lojalność wspólników w sprawach przestępczych". - Łączy ich coś takiego, czego obawia się i jeden, i drugi - mówił.
"Sąd nie może nie reagować". Uchylone areszty
Nowy obrót w sprawie nadała sierpniowa decyzja sądu o uchyleniu oskarżonym trwającego niemal cztery lata aresztu. Sędzia Agnieszka Jarosz wskazała na malejące prawdopodobieństwo tego, by faktycznie byli oni sprawcami zbrodni.
- Sąd nie może nie reagować na wynikające z rozprawy osłabienie mocy materiału dowodowego. W niniejszej sprawie na sprawstwo oskarżonych wskazują jedynie dowody z wyjaśnień Dariusza S. oraz Marcina B. – uzasadniała. Na decyzję zażalenie złożyła prokuratura, oceniając ją jako "nieuzasadnioną" i "bulwersującą". Sprawa czeka na wyznaczenie trzeciego już z kolei terminu - powodem zwłoki są m.in. nowe wnioski złożone przez strony postępowania.
Czy tłem zabójstwa mogła być polityka?
Wśród osób, które wciąż badają okoliczności śmierci byłego premiera, panuje dość powszechne przekonanie, że jej tłem musiała być polityka. Jaroszewicz był brutalnie torturowany, a jednocześnie podawano mu leki i opatrywano rany. Szczególnie zastanawiający był fakt, że skrępowany mężczyzna miał wolną prawą rękę, co sugerowałoby wymuszenie podpisu pod jakimś dokumentem. O tym, że wiele osób mogło być zainteresowanych, żeby Jaroszewicz nie ujawniał posiadanych przez siebie archiwaliów, w wywiadzie dla PAP mówiła Monika Góra, autorka wydanej w tym roku książki "Człowiek, który wiedział za dużo. Dlaczego zginęli Jaroszewiczowie?". Wersji jest kilka: niektóre mówią o informacjach kompromitujących dygnitarzy PRL, inne o dokumentach zdobytych jeszcze w czasie II wojny światowej.
Oskarżycielami posiłkowymi w toczącym się przed warszawskim sądem procesie są bliscy ofiar, w tym obaj synowie premiera. Na sali sądowej regularnie pojawia się jeden z nich, Andrzej Jaroszewicz, którego za to, co stało się w willi w Aninie, w październiku ubiegłego roku przepraszał oskarżony Marcin B. Jaroszewicz zaznaczył wówczas, że nie wie, czy przeprosiny były szczere i nie wierzy w składane przez oskarżonego wyjaśnienia. Pytany przez PAP o ocenę procesu kilka miesięcy później, syn byłego premiera nie wyraził jednoznacznego zdania, podkreślając, że postępowanie jest wciąż na wczesnym etapie. - Jedna rzecz jest pewna: cała ta trójka to po prostu wyrachowani, bezwzględni, pozbawieni sumienia bandyci - a jeden z nich, Robert S., jest jeszcze totalnym psychopatą - stwierdził.
Autorka/Autor: kz/b
Źródło: PAP