Wariat, lucyper, czarownica. Cykliści jadą na majówkę

Kolarski wyścig kobiet na Młocinach - fot. WTC/DSH
Kolarski wyścig kobiet na Młocinach - fot
Źródło: | Mike Eliason/SBCFireInfo/Twitter
Lucyper, antychryst, wariat, czarownica na żelaznym rumaku - to tylko niektóre z epitetów, jakie słyszał XIX-wieczny cyklista, jadąc swoim bicyklem na majową wycieczkę. A na tym problemy pionierów cyklizmu się nie kończyły. Rowery były drogie i awaryjne, a carski urzędnik patrzył nieprzychylnym okiem na sportowe fanaberie. O ścieżkach rowerowych nawet nikt nie myślał.

Korzystając z dobrej pogody i wolnego dnia, wielu warszawiaków wsiądzie dziś na rowery. Choć może się wydawać, że jazda jednośladem po Warszawie wymaga sporo odwagi, to w XIX wieku potrzeba jej było znacznie więcej. - Jazda na rowerze była w tamtych czasach sportem ekstremalnym - mówi Mirosław Sobek, do niedawna prezes Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów.

Pierwsi użytkownicy welocypedów (pojazdów bez hamulców i łańcucha, za to z ogromnym przednim kołem) pojawili się w już 1869 roku w Ogrodzie Krasińskich, budząc sporą sensację. Upadki z wysokiego bicykla były częste i bolesne. Dopiero lata 80. XIX wieku przyniosły model roweru zbliżony do dzisiejszego. Bolesne pozostają jednak reakcje postronnych obserwatorów.

Nowocześni i patriotyczni

"Zachowanie tłumu, nazwy: lucyper i wariat, którymi nas obdarzają - było jeszcze przeszkodą najmniejszą. Gorszy był o wiele przesąd w warstwach inteligentnych zakorzeniony o niewłaściwości naszego sportu dla ludzi poważnych wiekiem i stanowiskiem" - czytamy w jednej z kronik z 1892 roku. Ale cykliści byli niezrażeni.

- Robili wspólne wycieczki za miasto. To miało posmak czegoś nowoczesnego. Ktoś, kto dosiadał bicykla, był nowoczesnym i odważnym człowiekiem - opowiada dr Robert Gawkowski, historyk sportu z Uniwersytetu Warszawskiego (do pracy przyjeżdża rowerem).

Dokładnie 125 lat temu cykliści zrzeszyli się w Warszawskim Towarzystwie Cyklistów. - Zarejestrowano je z dużymi oporami. Urzędnicy carscy dobrze wiedzieli, że będzie to stowarzyszenie arcypatriotyczne - zauważa dr Gawkowski.

Obawy były słuszne. Wycieczki, które organizowało WTC, miały często cel patriotyczny - kończono je, składając kwiaty w miejscach ważnych wydarzeń historycznych. Aby zalegalizować sztandar WTC, Jan Wacław Gąsiorowski uciekł się do fortelu. - W 1897 roku podczas przejazdu cara wyszedł przed publiczność i rozpostarł sztandar. Car spojrzał, zasalutował i tym samym go zalegalizował, bo takie było wówczas niepisane prawo - przypomina Mirosław Sobek. Fortel, choć skuteczny, miał nieprzyjemne konsekwencje dla jego autora. Carskie służby przyjrzały się dokładniej twórczości pisarskiej i dziennikarskiej Gąsiorowskiego. W efekcie musiał wyemigrować z Królestwa Polskiego.

Czarownica na żelaznym rumaku

Z cyklistami sympatyzowały wybitne postaci XIX wieku. Maria Curie-Skłodowska na rowerze wybrała się w podróż poślubną. Członkiem WTC, mimo agorafobii, która nie pozwalała mu w ogóle wsiadać na rower, był Bolesław Prus. Jednak mimo promocji roweru jako symbolu nowoczesności kobieta na rowerze wciąż była osobliwością.

- Pierwsze kobiety ścigające się na rowerach traktowano jako pokaz cyrkowy. Ludzie patrzyli na nie jak na "babę z brodą" - mówi Robert Gawkowski.

Cyklistkom zarzucano brak poszanowania moralności i dobrego wychowania. Najbardziej złośliwi określali je "czarownicami spieszącymi na sabat na żelaznych rumakach".

Epitety nie działały na Karolinę Kocięcką, z racji szybkości i wytrzymałości zwaną przez ówczesną prasę "latającą diablicą". Kobieta wygrywała kolejne zawody, skutecznie rywalizując nawet z mężczyznami.

Wariat, lucyper, czarownica. Cykliści jadą na majówkę

Kolarska rywalizacja z orkiestrą w tle

Mimo obaw i złośliwości rosła społeczna akceptacja dla cyklistów. W 1892 roku powstał pierwszy warszawski tor kolarski na Dynasach na Powiślu. Tam odbywały się treningi, a w weekendy zawody, na które ściągały tłumy warszawiaków.

- Teren należał do hrabiego Seweryna Czetwertyńskiego, który zafascynowany ideą cyklizmu wydzierżawił teren za symboliczną opłatę - tłumaczy dr Robert Gawkowski. Dynasy były obiektem wyjątkowym. - W środku toru była sadzwka, a na niej wysepka, na której grała orkiestra. Muzyka rozchodziła się po tafli, dlatego słyszalność na drewnianym torze i wokół niego była idealna. Przez tubę spiker podawał kolejność startujących i miejsca na mecie - opowiada historyk.

Choć na przedwojennych zdjęciach z welodromu aż roi się od eleganckich cylindrów i szykownych sukni, to kibicowanie nie było wyłącznie rozrywką elit. Na trybunach znalazło się miejsce dla każdego kibica spragnionego sportowych emocji.

Piłkarze wchodzą na Dynasy

- W 1920 sadzawkę zasypano, bo wody gruntowe zbytnio się obniżyły, zrobiło się nieprzyjemne bagienko. Pobudowano betonowy tor, a w środku posiano trawę z korzyścią dla piłkarzy. Nie było to zbyt wygodne boisko, ale Polonia i Warszawianka regularnie rozgrywały tam mecze - wspomina Gawkowski.

Wraz z rosnącą popularnością cyklizmu rodziły się w stolicy robotnicze kluby sportowe, które wprowadzały element rywalizacji. Prężnie dział KKS Skoda przy zakładach na Okęciu. Elektrownia na Powiślu miała nawet dwa kluby: KS Prąd i KS Elektryczność.

Ponieważ rower wciąż był znacznym wydatkiem, na który stać niewielu, kluby wypożyczały sprzęt i organizowały wycieczki za miasto. Te często kończyły się piknikiem na trawie z przygrywającą orkiestrą.

W 1937 roku skończył się okres dzierżawy obiektu na Dynasach, ale towarzystwa nie było stać na wykup. W rezultacie obiekt został rozebrany, co symbolicznie zakończyło pionierski etap historii cyklizmu. Dzieci kopiące piłkę na terenie dawnego welodromu można spotkać do dziś.

Piotr Bakalarski

Czytaj także: