Dachu nie ma. Na poddaszu pobojowisko. W kącie kawałek nadpalonego łóżka. Jeszcze niedawno ktoś na nim spał. Większość spalonych mebli strażacy wyrzucili do kiedyś ładnego ogródka po akcji. Wszędzie walają się nadpalone książki, puchary, jakiś telefon, wełna. Druty najpewniej stopiły się pod wpływem temperatury.
Tylko w czarnej od dymu cukierniczce nadal jest krystalicznie biały cukier.
Co nie spłonęło, ocieka, gnije.
Pożar, który w Boże Narodzenie wybuchł w "domu do umierania" w Wawrze, gasiło kilkudziesięciu strażaków. Płomienie ograbiły jego mieszkańców ze wszystkiego. Jest Wielkanoc, a jego mieszkańcy niczego nie odzyskali. Nic nie mają i nie są u siebie. A nie chcą żyć i umierać nigdzie indziej.
Ten dom zbudowali ich rodzice. Te dzieci mają teraz po kilkadziesiąt lat. I potrzebują pomocy.
Odrębni
Ulica Odrębna. Wielkie domiszcze. Ponad tysiąc metrów kwadratowych. Kilkanaście pokoi jedno- i dwuosobowych. Wszystkie z łazienkami. Sale do odpoczynku i zabawy, stołówka, duża kuchnia. Obok duży ogród. Z ławkami i miejscem na grilla. Normalnie pałac.
Przed pożarem mieszkało tam nawet 30 osób. Moi rozmówcy powiedzą: niepełnosprawne dzieci. Choć wszyscy lokatorzy są wiekowi.
Jadwiga ma ponad 80 lat, Dorota blisko 60, jest niepełnosprawna.
Jadwiga: - Dorota to moje dziecko, jedyne.
Dorota w pokoju, w którym siedzimy, ma spokojnie umrzeć. Tego życzy sobie jej matka. Ogień akurat z jej pokojem obszedł się łagodnie.
Ale jak to?
Dom został wybudowany w czasach trudnych - końcówka lat 80.
Jadwiga: - Całe swoje życie ukierunkowaliśmy na Dorotę. Jeżeli Dorota szła do przedszkola, ja do przedszkola szłam pracować, jeżeli chodziła do szkoły ja również pracowałam w szkole. Jednak po szkole podstawowej nastąpiła pustka, okazało się, że w Polsce nie ma miejsca dla takich osób jak moja córka.
Radzili sobie sami. Założyli Zakład Pracy Chronionej. Zatrudnili córkę i kilkanaście innych niepełnosprawnych intelektualnie osób. Składali długopisy i pudełka. Wszyscy mieli zapracować na swoje renty, chociaż te najniższe. Tak było przez 21 lat.
Jadwiga: - Problem zaczął się wtedy, kiedy uświadomiliśmy sobie, że dobrze jest, póki rodzice żyją, ale co będzie, kiedy nas zabraknie?
Na tej działce umarł jej syn
Los sprzyjał. Sąsiadką zakładu, gdzie niepełnosprawni składali pudełka, była starsza kobieta. Jadwiga mówi o niej "bogata społecznica". Miała działkę w Wawrze. Oddała ją niepełnosprawnym. Zupełnie za darmo.
Jadwiga: - Powiedziała, że ją (działkę) chętnie odda, żeby wybudować dom, ponieważ ona sama była matką malutkiego, adoptowanego chłopca z zespołem Downa.
Jadwiga i inni rodzice dzieci niepełnosprawnych pomyśleli: założymy fundację, wybudujemy dom, gdzie nasze dzieci zamieszkają, kiedy umrzemy. Albo kiedy zabraknie nam zdrowia. My będziemy ich odwiedzać. A jak umrzemy, to fundacja zorganizuje im pogrzeb.
Każdy dał, ile mógł. Każdy zapłacił za każdy metr pokoju, w którym miało zamieszkać jego syn lub córka. Na tak zwane części wspólne szukali sponsorów.
Kobiety szyły zasłony, narzuty. Mężczyźni robili meble. Wszyscy zwozili ulubione przedmioty przyszłych mieszkańców.
Juliusz, brat jednej z podopiecznych: – Pracowałem wtedy w duńskiej firmie, która robiła meble. Po kosztach zrobiliśmy do wielu pokoi.
Po dwóch latach można się było wprowadzać. Niedługo potem "bogata społecznica" zmarła, a w domu zamieszkał jej syn. Też już nie żyje.
I wielu z rodziców odeszło, nie przypuszczając, że ich dzieci będą zmuszone wynieść się stąd. Donikąd.
Pożar na święta
Po pogorzelisku oprowadza mnie Juliusz, 62-latek. Ten od duńskich mebli. Mężczyzna na Odrębnej odwiedza swoją młodszą o dwa lata siostrę – Balbinę. Sam ma trójkę dzieci. Wcześniej – do jego siostry - przychodziła matka, już nie żyje.
Jan o przyczynach pożaru: - Najprawdopodobniej doszło do zwarcia elektrycznego. Instalacja robiona była w latach 90. Poszła iskra i…
Były święta Bożego Narodzenia. Późny wieczór.
Jadwiga: - Proszę sobie wyobrazić wieczór, wyją syreny. Niektórzy są już w łóżkach, inni pod prysznicem. Nagle wchodzą opiekunowie i zaczynają ewakuację, trauma i żal są w moim sercu do dziś.
Na szczęście nikt nie zginał ani nie został ranny.
Spalony dach w domu pomocy społecznej
Spalony dach w domu pomocy społecznej
Ewakuacja
Balbina na rozmowę przychodzi z zajęć wokalnych.
Jakaś odważna para wychodzi na środek i zaczyna tańczyć. Starsza pani z zespołem Downa śpiewa do mikrofonu "Byłam Różą" Kayah. Inni przygrywają jej na instrumentach. Są smutni, ale oczy im się świecą.
Balbina idzie niechętnie, wolałaby zostać na zajęciach.
Wspomina pożar: - Stefan (opiekun - red.) powiedział, żebyśmy poszli na podwórko. Później do samochodu, a później do autobusu. Kasia, koleżanka, bardzo płakała.
Noc spędzili w hotelu. Później wrócili do domu, ale nie wszyscy.
Nigdy na zawsze
Ewy rzeczy już nie ma w jej pokoju. Na środku stoją tylko dwa odwrócone w różnych kierunkach fotele, inne meble są przykryte folią. Pokój był zalany. 50-latka wskazuje na balkon i zdradza, że tam spotykali się z sąsiadem na plotki. Pokazuje też nową fryzurę.
Krystyna Krzekotowska, matka Ewy: - Musieliśmy brać sprawy w swoje ręce, a nie czekać, aż coś nam spadnie z nieba. No i myśleliśmy, że to będzie już na zawsze.
Tymczasem podczas akcji strażaków, zalany został cały pion. Nadzór budowlany kazał wyprowadzić się mieszkańcom kilku pokoi. Także Ewie.
Krystyna Krzekotowska: - Podczas ubiegłorocznej kampanii wyborczej kandydowałam na prezydenta Warszawy. Na debatę zorganizowaną przez fundacje działające na rzecz osób niepełnosprawnych przyszły tylko dwie osoby: ja i Jan Śpiewak.
Smutne.
Tu luz
Sławomir czeka w pokoju swojej siostry. Jest sam. Grażyna musiała się wyprowadzić. Mieszkała pod Ewą.
Wcześniej całe życie z matką. - Poświęciła jej całe swoje życie – wspomina Sławomir. Kiedy umarła siostra trafiła do niego. - Nie mogłem się nią zaopiekować, mam rodzinę na utrzymaniu – tłumaczy się. Zaczął szukać domu opieki.
- Odwiedzałem różne domy, ale wszędzie coś mi nie grało, aż trafiłem na Odrębną. Tutaj jest wesoło, tego nie będzie w molochu stuosobowym. Gdzie wszystko jest jak w wojsku. Tutaj jest luz.
Przyjaźń
Grażyna w pokoju mieszkała z Mariolą. Były jak siostry. Zawsze razem. Gdyby Sławomir chciał zabrać siostrę do domu, to tylko w pakiecie. Z koleżanką.
Sławomir: - Mariolę znał tu każdy, każdego witała. Podbiegała i mówiła "lubię Cię". To jej ksywa.
Obie trafiły do Międzylesia. – One się tam nie odnajdują. Boją się wyjść z pokoju, ponieważ tam trafiają osoby, tak zwane trudne przypadki, przykute do łóżka.
Z Mariolą i Grażyną do Międzylesia trafiła też Katarzyna. – Kiedy przychodziłem na Odrębną miałem z nią bardzo dobry kontakt. Witaliśmy się, rozmawialiśmy. Tam nawet nie odpowiada mi dzień dobry. Patrzy błędnym wzrokiem, jakby mnie nie widziała. Nie ma z nią kontaktu.
Dziewczyny chcą wracać. Do domu.
Wszystko kosztuje
Muszą czekać. Budynek był co prawda ubezpieczony, ale pieniądze do fundacji jeszcze nie dotarły. Rodzice już teraz twierdzą, że to co dostaną, na odbudowę nie wystarczy. Zbierają pieniądze na odmalowanie pokoi, ponowne wyposażenie wnętrz, ale, żeby prace rozpocząć potrzebne są ekspertyzy, za które zapłacić póki co muszą sami. Eksperci maja ocenić szkody oraz przygotować nowe projekty. Wszystko kosztuje.
Krystyna Krzekotowska: - Za samą ekspertyzę straży pożarnej musimy zapłacić 20 tysięcy złotych.
Jeżeli pieniądze uda się zebrać, podopieczni wrócą do domu.
- Nigdzie nie będą mieć lepiej – przekonuje mnie Sławomir.
Wszyscy wierzą, że pomoc przyjdzie.
Jadwiga idzie z laską, pod ręką trzyma 60-letnią córkę. Dorota od czasu do czasu tam nocuje.
Jadwiga: - Ale gdzie będzie nocowała, jak mnie zabraknie?
Klaudia Ziółkowska