Modernizacja Muzeum Warszawy na Starym Mieście dobiegła końca. W czwartek otwarta została druga część ekspozycji. W weekend całość można zwiedzać od 10 do 22, a od wtorku już w regularnych godzinach. Warto, choć nie jest to łatwe muzeum.
Nie prowadzi za rękę i nie oferuje prostej opowieści, bo też historia Warszawy prosta nigdy nie była. Labirynt wąskich korytarzy, niskich przejść i stromych klatek schodowych w połączonych kamienicach przy Rynku wydaje się idealnym miejscem, by wciągnąć zwiedzających do gry bez reguł. To escape room à rebours - zadanie nie polega na tym, by wydostać się na zewnątrz, lecz na tym by wejść jak najgłębiej, zajrzeć do jeszcze jednej szufladki, do najdalszej gablotki, posłuchać jeszcze jednego fragmentu audioprzewodnika lub wciągnąć się w rozmowę z przewodnikiem.
Jest to też muzeum pełne sprzeczności. Choć ma stałą ekspozycję, zmienia się co kilka tygodni. Choć kontestuje muzealnicze trendy, pozostaje nowoczesne. Choć nie ma ekranów ani multimediów, mówi językiem, który powinien być zrozumiały dla pokolenia wychowanego ze smartfonem w dłoni. Choć pokazuje rzeczy stare, robi to w sposób zaskakująco współczesny.
Choćby - jeden z otwartych teraz - gabinet fotografii. Kurator ekspozycji Jarosław Trybuś nazywa go "warszawskim instagramem". Ciemna sala pełna zdjęć - w przeważającej większości maleńkich, bo tylko takie się przecież kiedyś wywoływało - podzielona jest na dwie części. Po jednej stronie same portrety, po drugiej - tylko budynki. Z pozoru przypadkowo dobrane, łączą się w nieoczywiste historie, jakby wiązały je ze sobą hasztagi czy lokacje.
Znaczące są tu nawet puste przestrzenie. - Przy okazji porządkowania 150 tysięcy zdjęć widać różne ciekawe rzeczy. Na przykład nie ma w ogóle współczesnych zdjęć grupowych. O ile kiedyś fotografowano tak pracowników fabryk czy żołnierzy, o tyle dziś w ogóle się ich już nie robi - zwraca uwagę Trybuś. - Za to są selfie - podrzucam. - Ale my możemy zbierać tylko materialne przedmioty. Musielibyśmy poprosić, by je wydrukowali i nam wysłali, żeby mieć galerię współczesnych mieszkańców miasta - śmieje się wicedyrektor.
Inna rzecz nietypowa, rzadko spotykana nawet w muzeach dedykowanych architekturze, to gabinet rysunków architektonicznych. Można tu przepaść na dłuższą chwilę i studiować z uwagą pochowane w szufladach rzuty, przekroje, elewacje i perspektywy. - Nie wiemy, czy to się przyjmie. Muzealnicy na świecie są zdania, że takie rysunki nie są ciekawe, że są za trudne w odbiorze - przyznaje Trybuś.
Ale wizualizacje i projekty, te nowe i te stare, zrealizowane i nie, to coś, co budzi przecież ogromne emocje, choćby wśród czytelników naszego portalu. Czemu nie miałyby tak działać i archiwalne rysunki? Choćby takie, jak mało znany projekt mostu wiszącego nad Wisłą, z ceglaną basztą po środku nurtu, przygotowany w połowie XIX wieku przez Feliksa Pancera, który projektował też wiadukt między placem Zamkowym, a mostem przez Wisłę, dziś stanowiący element trasy WZ.
Takich gabinetów, zachęcających, by zostać w nich na dłużej, jest więcej i jedna wizyta raczej nie wystarczy, by zapoznać się ze wszystkim, co kryją. Tym bardziej że - podobnie jak w otwartych już w zeszłym roku gabinetach pocztówek i rysunków czy nowym gabinecie map - zawartość jest wymieniana co trzy miesiące. - Z jednej strony są wymogi konserwatorskie. Papierowe eksponaty niszczą się i blakną, więc możemy je pokazywać tylko przez krótki czas. Z drugiej muzeum ma tak bogate zbiory, że częste zmiany to jedyny sposób, by się nimi podzielić - tłumaczy Trybuś.
Bajery i podróbki
Gabinety poświęcone przedmiotom użytkowym - ubraniom, zegarom, brązom i srebrom - to z kolei okazja, by zobaczyć, jak niewiele różni nas czasem od naszych przodków. Zmieniają się wprawdzie przedmioty pożądania, ale sama pogoń za nowościami i modami to zjawisko ponadczasowe. Taki wniosek można wysnuć, gdy pozna się historię nowych funkcji dodawanych w produkowanych w stolicy zegarach, które mają własny gabinet.
Choćby wahadło sekundowe. W XVIII wieku w zasadzie nie miało praktycznego zastosowania, bo prawie nikt nie musiał mierzyć czasu tak dokładnie. A jednak, gdy się pojawiło, zyskało taką popularność, że tarczach trzeba było wykonywać otwory, przez które ów nowy gadżet był widoczny na tyle, by można się nim było pochwalić.
Skoro nasi przodkowie cieszyli się technicznymi nowinkami, to nie mogło też zabraknąć... podróbek. I tak, gdy rynkiem zatrzęsła droga nowość w postaci repetiera (mechanizmu, który pozwalał na przykład w ciemności, po obudzeniu, sprawdzić jaką godzinę wybił ostatnio zegar przez uruchomienia powtórnego bicia), pojawiły się też zegary, które tylko udawały, że mają przycisk tego mechanizmu.
Warszawskie relikwie
Po otwarciu pierwszej części ekspozycji podnoszono zarzut, że muzeum nie poświęca dość miejsca najtragiczniejszym epizodom w historii miasta, takim jak Powstanie Warszawskie. Że pojedyncze przedmioty tej historii nie niosą. Zespół tłumaczył wtedy, że nie zamierza tych historii opowiadać w całości, ale też - że wybrzmią lepiej, gdy ekspozycja zostanie otwarta w całości.
I tak też się stało. Najlepiej czuć to w poruszającym w gabinecie warszawskich relikwii. Pomieszczenie wypełnia masywny mebel - potężna szafa z wyłożonymi prawdziwym złotem gablotami. Wewnątrz prawie każdej nich jest tylko jeden przedmiot. Harcerski pasek Alka Dawidowskiego. Flaga z powstańczej barykady. Talerzyk z autografem Picassa. Znaczki poczty polowej. Rysunek 11-letniego Julka, który w październiku 1939 uwiecznił bombardowanie warszawskiej ulicy. Hełm Andrzeja Romockiego "Morro". Papierośnica Stefana Starzyńskiego. Żyrafka zrobiona na Pawiaku. Obozowy ołtarzyk z chleba.
By poznać historię każdego z nich, trzeba wyciągnąć małą szufladkę z opisem. By ją zrozumieć - trzeba jednak znać historię, kojarzyć daty. Audioprzewodnik ma w tym pomagać, ale nie da się ukryć, że Muzeum Warszawy stawia widzom wymagania wyższe, niż wiele innych placówek. Tak, jak w codziennym życiu, łatwo przeoczyć znaczenie niektórych przedmiotów, jeśli nie poświęci się im odpowiednio dużo uwagi.
Warszawiaku, zbieraj puszki!
Dwa inne, nowe gabinety odstają jednak od tej koncepcji. Jeden na pierwszy rzut oka wygląda wręcz jak typowa, muzealna rekonstrukcja wnętrza mieszkania. - Nie mieliśmy wyboru, taki był warunek darowizny, by kolekcję prezentować jako całość - Trybuś tłumaczy wygląd gabinetu rodziny Schielów, znanego warszawskiego rodu. Są tu meble, dywan, ułożone w szafkach naczynia. Ale wnikliwy zwiedzający i tu znajdzie rzeczy, które mówią współczesnym językiem. W osobnej gablocie wyłożone są albumy Jana Schiele, który walczył na kilku fontach II wojny światowej. Albumy nietypowe, bo opatrzone rysunkami i komentarzami. - Mnie kojarzą się z facebookiem - mówi Trybuś i dodaje, że zespół muzeum będzie co kilka tygodni przekładał strony w albumach, by można było poznać całego "walla" Jana Schiele.
Jeszcze trudniejszy w odbiorze wydaje się gabinet Ludwika Gocla - bibliofila i zbieracza, który swoją kolekcję przekazał muzeum w latach 60. Pomieszczenie wypełnia kolejny masywny mebel z gablotami i szufladami. I znów, zapis w umowie przekazania mówi, że zbiory muszą być prezentowane razem, co dla muzealników stanowiło nie lada przeszkodę w ich wkomponowaniu w ekspozycję. Z drugiej strony, nie chcieli chować ich w magazynie. Efektem jest więc coś na kształt skrzyni pełnej skarbów. Można ją otwierać i zamykać, zaglądać i penetrować. I choć przedmiotów nie da się wziąć do ręki, to wysiłek się opłaca. Wśród zachowanych przez Gocla rzeczy jest na przykład garść wizytówek, a między nimi, ot tak, bilet wizytowy... Adama Mickiewicza.
Na każdym kroku autorzy ekspozycji przypominają więc zwiedzającym, że w mieście o tak trudnej historii bezcennym zabytkiem stać może się dosłownie wszystko. Nawet kompletnie błahe przedmioty, które dziś wyrzucamy do śmieci. - Z nimi jest w ogóle najtrudniej, bo jeśli coś jest powszechne , produkowane masowo, to nikt nie myśli, że warto to zachować - przekonuje Trybuś i pokazuje gabinet opakowań firm warszawskich.
W kolejnym nietypowym meblu ekspozycyjnym, który sam w sobie stanowi niezwykły przykład "rzeczy warszawskiej", poustawiano butelki po winie i piwie, puszki po kawie, herbacie i pudełka po słodyczach i kosmetykach. Są tu zarówno ręcznie zdobione bomboniery, jak i masowo drukowane paczki po papierosach. Nie sposób nie zapytać, co z naszych czasów trafi kiedyś do gablot? - Tego nie wiemy - mówi Trybuś. - Ale na wszelki wypadek mamy w zbiorach nawet współczesną puszkę po pewnym piwie, z widokiem Warszawy - dodaje.
Żałoba w muzeum
Przewodnim tematem tego gabinetu jest design, ale i tu historia uderza jak obuchem, gdy między wyszukanymi opakowaniami wzrok zatrzyma się na prostym pudełku po "marmelade" z warszawskiego getta. Widzowi, który biegnie przez ekspozycję nie powie nic. Widza uważnego zetnie z nóg bez jednego, zbędnego słowa.
Nie inaczej jest z płaczącym putto w lapidarium. To jedyny w muzeum element kościoła sakramentek na Nowym Mieście. Jest piękne. Ale łzy i fakt, że w ogóle ocalało, nabierają zupełnie innej wymowy, gdy wie się, że widziało, jak w wysadzonym przez Niemców kościele zginęło ponad 1000 osób.
I tak jest właściwie w każdej części muzeum. W gabinecie ubrań - wyeksponowanych w niecodzienny sposób, bo na niemal niewidocznych, za to idealnie dopasowanych manekinach - zobaczymy choćby uszytą na 1 sierpnia 1944 roku bluzkę ze spadochronowego jedwabiu. Mocną, praktyczną, ale też subtelnie ozdobioną. Jeśli wie się, kto walczył w Powstaniu, nie trzeba już nic więcej; przedmiot opowiada tę historię w mgnieniu oka. Albo leżąca tuż obok koszula wraz z akcesoriami - zamówiona w sierpniu 1939 roku, przez eleganckiego odbiorcę, który nie zdążył nawet wyjąć jej z firmowego opakowania. Nierozpakowana do dziś leży teraz w jednej z gablot.
Ale i w upamiętnianiu tragedii Muzeum Warszawy wyszło poza schemat. Przypomina nie tylko XX-wieczne nieszczęścia, które spadły na miasto także te mniej już dziś obecne w świadomości nabierają tu nowej wymowy. W kilku gabinetach powracają wątki związane z ofiarami carskich represji. Wyrazem oporu ówczesnych warszawianek były czarne, żałobne stroje i wyjątkowa, żałobna biżuteria, która dziś kojarzyć może wręcz perwersyjnie. W gabinecie galanterii patriotycznej znajdziemy też fragmenty olch z Olszynki Grochowskiej. Po zaciętej bitwie, w której zginęło wielu mieszkańców miasta, krzyżyki i ozdoby z tego drewna stały się popularną formą upamiętnienia.
- To, że żałoba i wojna wychodzą na wierzch w prawie każdym gabinecie, nie zawsze jest nawet świadomym zamiarem. Przy zdjęciach go nie było, a jednak siłą rzeczy wojna się tam pojawia. Takie są po prostu losy tego miasta - mówi Trybuś.
Karol Kobos
Muzeum Warszawy Rynek Starego Miasta 28-42 w ten weekend otwarte od 10 do 22
Źródło zdjęcia głównego: Karol Kobos