W domu opieki przy Bobrowieckiej zostało 38 pensjonariuszy. 20 z nich jest zakażonych koronawirusem. Noc z poniedziałku na wtorek spędzi z nimi jedna pielęgniarka.
Kiedy w niedzielę rozmawialiśmy z mężem pani Aleksandry, warszawskiej pielęgniarki, ten siedział w aucie. Właśnie skończył objeżdżać zakony. Szukał w nich ratunku dla żony - ostatniej pielęgniarki pracującej w ośrodku pomocy społecznej przy ulicy Bobrowieckiej w Warszawie.
Jacek Pieśniewski: - Myślałem, że może tam uda mi się znaleźć pielęgniarzy, którzy będą pomagać mojej żonie. Ale zakonnicy też potrzebują wsparcia. Mówią: za żonę możemy się pomodlić.
W poniedziałek pan Jacek spotkał się z reporterką TVN24. Rozmawiali przez płot, by zachować odpowiedni dystans. Tego dnia pan Jacek widział się też z żoną. Musieli rozmawiać na odległość, założyć maseczki. Przyznał, że jest trochę lepiej. Ale jego żonę czekała kolejna trudna noc.
W dzień pomogą dwie pielęgniarki, ale w nocy zostanie sama
O tym, że przy Bobrowieckiej dzieje się źle, na tvnwarszawa.pl piszemy od tygodnia. W ośrodku, pierwszy przypadek zakażania potwierdzono jeszcze pod koniec marca. Szybko zakażały się kolejne osoby. Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Gdy Ministerstwo Zdrowia zdecydowało, że podczas pandemii medyk może pracować tylko w jednym miejscu, odszedł niemal cały personel. W środku została tylko dyrektorka-pielęgniarka, ale i ona wreszcie zeszła z pokładu. Po 10 dniach nieprzerwanej pracy udała się na kwarantannę.
Wojewoda zawiadomił prokuraturę. I skierował do pracy w ośrodku inne pielęgniarki oraz lekarza.
Pani Aleksandra jest pielęgniarką z 30-letnim stażem. Na co dzień pracuje w poradni. Pismo informujące o tym, że musi zmienić miejsce pracy, przyniósł jej policjant w czwartek wieczorem.
Miała 12 godzin, aby się spakować i stawić do pracy. W piątek o godzinie 10, już była na miejscu. Sęk w tym, że z trzech osób, które wysłał wojewoda zjawili się lekarz i ona. Druga pielęgniarka, jak podawała rzeczniczka urzędu wojewódzkiego, przedstawiła zwolnienie lekarskie. Z kolei według prezes fundacji, która prowadzi dom opieki, do pracy nie stawiły się łącznie trzy pielęgniarki wysłane do placówki przez wojewodę.
- Żona jest jedyną pielęgniarką, która stawiła się do pracy. W tej chwili nie ma jej kto pomóc. Przychodzi lekarz, który wypisuje zlecenia, wykonuje je moja żona. Opiekuje się ponad 50 osobami. To jest po prostu nie do "przerobienia". Żona nie ma czasu odbierać telefonu, rozmawiać. Podejrzewam, że nie ma czasu zjeść ani się napić - opisywał w niedzielę mężczyzna.
Według piątkowych informacji rzeczniczki wojewody, w ośrodku jest jeszcze siedmiu opiekunów. Ale, jak zauważa nasz rozmówca, nie mogą oni wykonywać czynności medycznych, takich jak podawanie leków. - Dbaniem o stan pacjenta, a to są stany ciężkie - precyzuje mąż pielęgniarki.
17 godzin na nogach
Przy tylu pacjentach pracy nie brakuje. - Żona jest w ośrodku trzecią dobę. W piątek była na nogach 16 godzin, w sobotę - 17 od rana do drugiej w nocy - mówi. Na pytanie, jak czuje się małżonka, odpowiada: - Nie chce nic mówić, ale wiem, że ma dość. Kiedy o coś pytam odpowiada: nie pytaj.
W piątek zdradziła mu, że brakuje sprzętu. W całym ośrodku do dyspozycji miał być jeden kombinezon, wobec braku specjalistycznych masek, personel korzystał z jednorazowych, które nie gwarantują bezpieczeństwa. .
- Żona powiedziała: jest źle, nie ma podstawowych środków ochrony dla pracowników, którzy tam są. Robiąc raban spowodowałem, że wojewoda wysłał środki, zareagowało też miasto (ośrodek jest prywatny, nie podlega ratuszowi - red.). Swoimi kontaktami zorganizowałem też kombinezony - relacjonuje mężczyzna. I szybko zastrzega, że to, co jest, nie wystarczy na długo.
"Nadal jest sama"
- Jeżeli wojewoda skierował moją żonę decyzją administracyjną do pracy, to wziął odpowiedzialność za to, co się tam dzieje. Wczoraj [w sobotę - red.] wieczorem napisałem do centrum zarządzania kryzysowego wojewody, że moja żona jest u kresu sił. I że proszę o natychmiastową pomoc. Otrzymałem odpowiedź, że wojewoda wysłał decyzje administracyjne do kolejnych pracowników, którzy mają się tam stawić, no cóż z tego, skoro się nikt nie stawia - zauważa nasz rozmówca.
- Otrzymałem też informację, że władze fundacji [Nowe Horyzonty, prowadzi ośrodek - red.] zostały zobowiązane przez wojewodę do tego, żeby zapewnić odpowiednią liczbę pracowników, no i co z tego? Nic się nie zmieniło, dzisiaj rano [w niedzielę - red.], moja żona nadal jest sama – dodaje.
Zdaniem Jacka Pieśniewskiego, pielęgniarka w ogóle nie powinna znaleźć się przy Bobrowieckiej. - Ma choroby przewlekłe, ale nikt żony o to nie pytał, nikogo to nie obchodziło, miała wykonać nakaz i koniec, kropka – przekonuje.
- Myślę, że wszyscy decyzje otrzymali bez sprawdzenia, co to są za ludzie, w jakim stanie zdrowia, czy są w stanie tę pracę wykonywać. Nie wiem, na jakiej zasadzie się to wszystko odbywało, chyba na chybił trafił, nie mam pojęcia - spekuluje.
Ignorują wojewodę
Decyzje o skierowaniu personelu medycznego do danej placówki wojewoda podejmuje na podstawie ustawy o zapobieganiu i zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych. Mają one rygor natychmiastowej wykonalności, a więc lekarze, pielęgniarki i inni pracownicy ochrony zdrowia są zobowiązani stawić się z dnia na dzień.
Co jeżeli tego nie zrobią? Wtedy wojewoda powołuje kolejne osoby, a na te, które obowiązku nie wypełniły, może nałożyć kary - od pięciu do 30 tysięcy złotych. Jak podawało biuro wojewody Konstantego Radziwiłła, na sto osób, które do piątku skierował do szpitali i domów pomocy społecznej, w wyznaczonym miejscu stawiło się tylko 15. Na pięć osób nałożono już kary.
- Jeżeli jest tak, że wojewoda nie jest w stanie zmusić nikogo, żeby przyszedł do pracy, to powinien odpowiedzialnie podjąć decyzję o zamknięciu ośrodka, przeniesieniu osób chorych do szpitali zakaźnych, inni, którzy nie mają objawów, powinni trafić do placówek, gdzie będą mieli zapewnioną pomoc - podpowiada pan Jacek.
Rozmawia z mediami, bo - jak twierdzi - jego żona nie mogłaby, nawet jeśli miałaby kiedy. - Powiedziała, że władze fundacji, która prowadzi ośrodek, zabroniły jej udzielać informacji na temat tego, co dzieje się w ośrodku, w związku z tym, ja mogę mówić za siebie, mogę wygłaszać swoje opinie.
Prosi, żebym życzyła mu dobrych świąt: - Bo wesołe to one na pewno nie są, ani dla mnie, ani dla mojej żony. To są to trudne święta.
Dwie nowe pielęgniarki, ale nie na noc
W poniedziałek, dzień po rozmowie z tvnwarszawa.pl, Jacek Pieśniewski spotkał się z reporterką TVN24. Jak relacjonował, tego dnia sytuacja była trochę lepsza. Jego żona w ciągu dnia dostała pomoc od dwóch pielęgniarek, które zgłosiły się na ochotnika do fundacji zarządzającej placówką. W nocy z poniedziałku na wtorek Aleksandra Pieśniewska znowu zostanie sama, a ma pod opieką starszych, schorowanych ludzi. Lekarz - również oddelegowany przez wojewodę, pojawia się tylko, by wypisać zalecenia, sprawdzić stan pacjentów.
- Cała ta procedura jest dla mnie zupełnie niezrozumiała. To powołanie w trybie jakby to była mobilizacja na front. Czy mamy wojnę? Jeżeli tak, to powiedzmy otwarcie, że mamy wojnę - mówił pan Jacek w poniedziałek. - Ci ludzie, którzy są oddelegowywani nie mają szans przedstawienia w jakikolwiek sposób i komukolwiek swojego stanu zdrowia, swojego przygotowania, sił czy sytuacji życiowej. Przychodzi policjant, wręcza wezwanie i do widzenia. Odwołaliśmy się, bo żona ma podstawy - choroby przewlekłe - dodał.
Pani Aleksandra relacjonowała też reporterce, że kończą się zapasy: maseczki, kombinezony czy rękawiczki.
- Skierowanie do pracy jest oczywiście uzasadnione epidemią. Wojewoda czy minister mają prawo taką decyzję podjąć, ale to nie oznacza niewolnictwa. Oznacza skierowanie człowieka do pracy w innym miejscu – skomentował w "Faktach po południu" Kajetan Gawarecki z Polskiego Towarzystwa Pielęgniarskiego.
Jak poinformowała Marta Grzelczak, prezes Fundacji Nowe Horyzonty, w placówce przy Bobrowieckiej przebywa obecnie 38 pacjentów. 20 z nich jest zakażonych koronawirusem. Z kolei 11 pacjentów ośrodka przebywa w szpitalu.
Źródło: tvnwarszawa.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24