Wygięte blachy rozbitego wagonu nie pozwalały ratownikom dotrzeć do uwięzionych we wraku pasażerów. Niebezpiecznie przechylony wagon strażacy podparli samochodem gaśniczym. Nie mogli pozwolić, aby się przewrócił, w środku były ciężko ranne osoby. Poszkodowanych po zderzeniu dwóch tramwajów na Woli było tak wielu, że pielęgniarki z pobliskiego szpitala w wiadrach donosiły środki opatrunkowe. Nie wszyscy przeżyli. Dwie godziny później, kilka kilometrów dalej, w okolicy stacji PKP Włochy, na tył stojącego przed semaforem pociągu najechał drugi. Strażacy przez kilkanaście godzin rozcinali blachę wagonów. Tam także zginęli ludzie.
Dokładnie 36 lat temu, 3 września 1987 roku, w krótkim odstępie czasu i niewielkiej odległości od siebie, doszło do dwóch katastrof na torach: tramwajowej na Woli i kolejowej we Włochach. Zginęło 15 osób, a ponad 100 odniosło obrażenia. Dzień ten przeszedł do historii jako czarny czwartek warszawskiej komunikacji miejskiej.
Decyzją prezydenta miasta Jerzego Bolesławskiego piątek, 4 września 1987 roku, ogłoszono "dniem żałoby w stolicy i stołecznym woj. warszawskim". Odwołano seanse kinowe, spektakle teatralne oraz wszystkie inne imprezy rozrywkowe.
Niespodziewany skręt "26", chwilę później zderzenie tramwajów
Na przystanek PDT Wola podjechał tramwaj linii 27. Składał się z dwóch wagonów typu 105N. Na sygnalizatorze, przed skrzyżowaniem Wolskiej z Młynarską, zaświeciła się pionowa kreska – to odpowiednik zielonego światła dla kierowców. Motorniczy ruszył w kierunku Cmentarza Wolskiego. Tramwaj przyspieszał.
Z naprzeciwka, w kierunku Pragi, nadjeżdżały składy tego samego typu, tyle że linii 26. Motorniczy początkowo zwalniał, na sygnalizatorze widział poziomą kreskę, w ruchu tramwajowym oznaczającą czerwone światło. Skład nie zdążył wyhamować, światło się zmieniło, wagony ponownie nabierały prędkości.
Jak opisywało ówczesne "Życie Warszawy", "tramwaje były pełne ludzi". Powinny przejechać obok siebie, tak się nie stało. Na środku skrzyżowania, punktualnie o godz. 13.12, "26" niespodziewanie skręciła w lewo, w Młynarską. "27" z dużą siłą wjechała w prawy tylny bok pierwszego wagonu tramwaju linii 26.
Rannych nie mogli wydostać z wagonów, pielęgniarki w wiadrach przynosiły opatrunki
"Widok straszny, trzy wagony sczepione ze sobą, dziwnie powyginane i podniesione, a skwerek obok zajęli ranni. Było ich dużo. Przez radio ściągnęliśmy następne karetki" - opowiadał na łamach "Życia Warszawy" lekarz Janusz Czachanowski. W stołecznym pogotowiu ratunkowym pracował od 32 lat, na miejscu katastrofy był jednym z pierwszych lekarzy.
"Widziałem akcję wydobywania ze spiętrzonego wagonu czterech osób. O tym, że trzy zginęły na miejscu wiedzieliśmy, czwartą kobietę wydobywano ponad godzinę. Strażacy rozcinali palnikami stal, w tym czasie dr Julian Rzucidło podawał jej kroplówkę i środki przeciwbólowe" - relacjonował Czachanowski.
W akcji udział brało siedem jednostek specjalistycznych ratownictwa technicznego straży pożarnej. Przy pomocy pił i palników strażacy starali się zrobić otwory, przez które można było wynosić rannych ze zmiażdżonych wagonów. Jeden z nich, najbardziej przechylony, podparli wozem strażackim. "Nie możemy pozwolić, aby się przewrócił. W tramwaju są jeszcze ludzie, musimy się do nich dostać" - mówił dziennikarzom "Expressu Wieczornego" płk. poz. Edward Gierski, zastępca komendanta stołecznej straży pożarnej.
Rannym pomocy udzielali na miejscu też pracownicy pobliskiego Wolskiego Szpitala Zakaźnego. "Kiedy około 13 usłyszeliśmy straszny huk, każdy, kto akurat nie był zajęty przy chorych zbierał butelki z wodą utlenioną, środki opatrunkowe i wybiegał z budynku" – mówiła w relacji dziennikarzy "Expressu Wieczornego" Urszula Adamek, pracownica administracji szpitala. "Ranni leżeli na trawniku, a my staraliśmy się wszystkim udzielić pomocy. Ilu ich było? Może ze stu, chyba nikt nie liczył" – opowiadała kobieta.
Zofia Dera, pielęgniarka operacyjna opisywała: - "Tych, którzy mogli iść, prowadzono do naszego szpitala. Tam udzielaliśmy pomocy, chyba ze trzydziestu osobom, założyliśmy klamerki na głębokie skaleczenia. Potem dowiedzieliśmy się, że nasza pomoc przyda się na miejscu wypadku, więc przybiegłyśmy. Wiedziałyśmy już o ogromnych rozmiarach tragedii, wodę utlenioną i środki opatrunkowe zabierałyśmy już nie do kieszeni i w ręce, ale przychodziłyśmy z pełnymi tacami i wiaderkami.
Na miejscu skierowano około 30 karetek pogotowia. Lżej rannych opatrywano na miejscu, ciężej poszkodowanych odwożono do szpitali w całym mieście.
Ostateczny bilans tego wypadku to siedem osób zabitych (trzy zginęły na miejscu, cztery zmarły w szpitalach) oraz 72 ranne.
To nie była jednak jedyna tego dnia katastrofa komunikacyjna w Warszawie.
Mężczyźni podtrzymywali wagon, zakrwawieni ludzie wskazywali drogę ratownikom, kolejarze przebili mury
Gdy na Woli trwała akcja ratunkowa, kilkanaście minut po godzinie 15, w tył stojącego przed semaforem pociągu relacji Warszawa Wschodnia - Grodzisk Mazowiecki uderzył pociąg z Mińska Mazowieckiego do Sochaczewa.
"Na miejscu spotykamy tych samych ludzi, lekarzy, strażaków i funkcjonariuszy MO. Przyjechali niemal bezpośrednio z katastrofy tramwajowej. Są zmęczeni, ale z pełnym oddaniem ratują poszkodowanych" - opisywali dziennikarze "Expressu Wieczornego".
Akcję ratunkową prowadzono na wysokim nasypie, około półtora kilometra przed stacją kolejową PKP Włochy.
"Bardzo trudno było tam dojechać. Kolejarze przebili mury odgradzające tory kolejowe, więc tamtędy szliśmy na miejsce katastrofy. Żołnierze nosili rannych. Sporo pokrwawionych ludzi szło drogą, nie chcieli pomocy. Mówili, idźcie dalej, tam są bardzo ciężko ranni" – opowiadał Janusz Czachanowski, lekarz pogotowia ratunkowego, który dwie godziny wcześniej udzielał pomocy przy wypadku tramwajów.
"Na 11 lat pracy w pogotowiu po raz pierwszy brałem udział w akcji ratunkowej w tak tragicznych wypadkach. Straszniej wyglądał ten kolejowy. Wśród ratujących widziałem ekipy pogotowia lotniczego, kolejowego, MSW. Przyjechał każdy kto mógł" – opisywał w "Życiu Warszawy", sanitariusz Marek Wiśniewski.
Wśród pasażerów jadących do Grodziska był Władysław Pieczkowski. "Staliśmy pod semaforem, ja znajdowałem się pomiędzy drugim a trzecim pomostem ostatniego wagonu, w pewnym momencie usłyszałem straszliwy huk i zobaczyłem jak ludzie spadają pod siedzenia. Nasz wagon dosłownie zmiotło z podwozia i wyrzuciło na tory" – opowiadał dziennikarzom "Expressu Wieczornego" Pieczkowski. - "Pierwszy wagon drugiego pociągu też się przewrócił, ale na drugą stronę. Było wielu ludzi zupełnie nieposzkodowanych, wśród nich ja. Natychmiast zaczęliśmy ratować rannych, część mężczyzn podtrzymywało skład, inni wynosili rannych. Byli też zabici" - opisywał.
Na miejsce katastrofy zadysponowano 16 zastępów straży pożarnej. Akcja ratunkowa trwała przez całą noc. Ponad 30 osób trafiło do szpitali, osiem zmarło.
Ponad 100 rannych, medycy zgłaszali się do pracy
Do szpitali z urazami głowy, tułowia oraz licznymi złamaniami trafiło ponad 100 osób. Jak możemy przeczytać na łamach "Życia Warszawy" z 4 września 1987 roku w szpitalu przy Barskiej przebywało 16 osób: sześć z wypadku tramwajowego i 10 z kolejowego.
Krzysztof Hildt, chirurg pełniący dyżur powiedział, że karetki z rannymi z Młynarskiej zaczęły nadjeżdżać w kilkanaście minut po wypadku tramwajowym. "Niedługo potem zgłosili się do pracy lekarze, którzy nie mieli dyżurów. Tak samo pielęgniarki, anestezjolodzy, laboranci. Dwa oddziały urazowe pracowały w pełnej obsadzie. Przydało się to później, gdy po paru godzinach zaczęto przywozić następnych poszkodowanych z wypadku pod Włochami"– mówił lekarz. "Ludzie byli zszokowani. Wielu doznało ciężkich obrażeń ciała. O godz. 20.30 gdy rozmawialiśmy w Izbie Przyjęć jeszcze trwały operacje" – relacjonowali dziennikarze.
Dla rodzin ofiar "czarnego czwartku" uruchomiono specjalne linie telefoniczne, w których udzielano informacji o poszkodowanych.
Miejskie Zakłady Komunikacyjne (istniały do 1994 roku, w ich miejsce powstały Tramwaje Warszawskie, MZA oraz ZTM), podstawiły autobusy, które woziły mieszkańców, aby oddać krew dla ofiar. "W ciągu niecałych trzech godzin zgłosiło się ponad 250 osób ofiarując swoją krew. Chętnych było tak dużo, że w kilka godzin po wypadkach uruchomiono dodatkowe punkty pobierania krwi w szpitalach" – opisywał dziennikarzom "Życia Warszawy" dr Jerzy Ostaszewski, dyrektor Stacji Krwiodawstwo przy ul. Saskiej.
Początkujący motorniczy nie zauważył przestawionej zwrotnicy, "patron spał na fotelu poza kabiną"
Jeszcze tego samego dnia zapadła decyzja o powołaniu dwóch komisji w celu wyjaśnienia przyczyn katastrof. W raportach wykluczono warunki pogodowe oraz usterki techniczne.
W przypadku zderzenie tramwajów ustalono, że o 13.10, dwie minuty przed wypadkiem, motorniczy tramwaju linii 1 skręcał w lewo z Wolskiej w Młynarską. Chwilę wcześniej wyruszył z nieistniejącej już pętli technicznej przy Staszica. Jak wskazano w dokumencie, po ręcznym przestawieniu zwrotnicy, nie przestawił już jej do jazdy na wprost.
Motorniczy linii 26, który nie zauważył przełożonej w lewo zwrotnicy, kilka dni przed wypadkiem, uzyskał uprawnienia do prowadzenia tramwaju. Jak wskazano w raporcie, był to jego zaledwie szósty dzień pracy jako motorniczego. Zgodnie z procedurami, w takim przypadku w kabinie powinien znajdować się tzw. patron, kontrolujący pracę mniej doświadczonego kierującego.
Komisja ustaliła, że opiekuna w chwili wypadku nie było w kabinie, nie mógł więc obserwować trasy. Według ustaleń, w wyniku zmęczenia, znajdował się na fotelu za kabiną i zasnął. Z danych z karty pracy wynikało, że w sierpniu motorniczy pełniący tego dnia funkcję opiekuna przepracował ponad… 300 godzin.
W zaleceniach komisji po wypadku wskazano na braki kadrowe w MZK.
"Średniomiesięczna liczba godzin nadliczbowych na 1-go zatrudnionego wynosi 54 godz. w grupie kierowców i 49 godz. w grupie motorniczych" – czytamy w załączniku do raportu. Jego autorzy zaznaczają, że prezentowane dane uwzględniają kierowców i motorniczych "zasilających, co obniża podane średnie wartości". Ponadto wskazano na brak specjalistycznego sprzętu, który można wykorzystać w trakcie awarii i akcji ratunkowych.
Maszynista minął dwa semafory, przekroczył też prędkość
Katastrofa kolejowa we Włochach wydarzyła się na prostym odcinku drogi, przy bardzo dobrej widoczności.
Starszy dyspozytor zmianowy PKP Stanisław Górski tłumaczył dziennikarzom: "Na szlaku tym jest blokada samoczynna, to znaczy, że jest on podzielony semaforami na odcinki. Pociąg jadący tędy powoduje, że na mijanym przez niego semaforze pojawia się sygnał "Stop". Na tym, który mijał poprzednio zapala się żółte światło a na jeszcze poprzedni zielone. Katastrofa mogła nastąpić albo na wskutek awarii blokady (prace komisji to wykluczyły – red), albo motorniczy pociągu nie zachował ostrożności przy dwóch semaforach, bo zlekceważyć je mógł tylko samobójca".
Pociąg z Mińska Mazowieckiego do Sochaczewa, który uderzył w stojące przed semaforem wagony poruszał się z prędkością ok. 60 km/h. W niektórych relacjach z tamtych wydarzeń konkretnie wskazana jest prędkość 57 km/h. Śledczym nie udało się ustalić, dlaczego pociągi znalazły się na jednym torze.
Za spowodowanie katastrofy obwiniono maszynistę pociągu do Sochaczewa, który zginął w wyniku uderzenia.
Korzystałem z archiwalnych wydań "Życia Warszawy" i "Expressu Wieczornego".
Źródło: tvnwarszawa.pl
Źródło zdjęcia głównego: Tomasz Igielski