Gwałcił, oblewał kwasem, podkładał bomby, korumpował policjantów. To tylko niektóre czyny, za jakie w przeszłości odpowiadał Radosław K. ze Skwierzyny. Jego długa i szeroko zakrojona działalność niczym w soczewce pokazuje patologię polskich organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości. Patologie, które spowodowały, że Radosław K. zamiast ostracyzmu cieszy się dziś publicznym uznaniem i olbrzymimi pieniędzmi, a nawet kontraktem z policją.
Dla biznesu pomocy drogowej nie ma lepszego miejsca niż województwo lubuskie. Trasę szybkiego ruchu S3 codziennie pokonuje tysiące tirów wiozących towar ze Świnoujścia na południe Polski i całego kontynentu.
Przecinająca szosę S3 autostrada A2 jest kluczową arterią łączącą Wschód z Zachodem Europy. Tysiące tirów to także dziesiątki awarii, kolizji i wypadków. Krótko mówiąc, prawdziwe eldorado dla tych, którzy zarabiają na drogowej pomocy.
Jednym z bossów w tym laweciarskim raju jest Radosław K. ze Skwierzyny.
Korumpował policjantów
50-letni biznesmen jest nie tylko potentatem w branży, ale także wielokrotnie karanym - w tym za ciężkie zbrodnie - przestępcą. Sukces w biznesie zawdzięcza korumpowaniu przez lata policjantów. Jest w dodatku przestępcą, który nadal współpracuje z polską policją, prowadząc na jej zlecenie parking.
- On wygrał przetarg na przechowywanie pojazdów procesowych na policji i w tym momencie musimy wozić, niestety, te samochody, które są zatrzymane procesowo na parking pana K. - podkreśla Artur Mejza, właściciel pomocy drogowej.
Na policyjny parking trafiają zatrzymane przez funkcjonariuszy auta i ciężarówki, między innymi pochodzące z kradzieży lub zabezpieczone jako dowody rzeczowe. Komenda wojewódzka wybiera zaufaną firmę, która policjanci wzywają do odholowania pojazdów.
Dlaczego policjanci wybrała firmę, na czele której stoi człowiek z kryminalną przeszłością? By to zrozumieć, trzeba prześledzić jego długą drogę, która rozpoczęła się w latach 90.
- Przyjechał do nas i chciał się dowiedzieć, jak kolokwialnie od podszewki to wszystko wygląda. Uczył się od nas - wspomina Ewa Bortnowska, która przez 10 lat wraz z mężem prowadziła policyjny parking. W szczytowym okresie miała pod swoją pieczą ponad 600 pojazdów.
Wraz z Radosławem K. na rynku pojawiły się nowe metody konkurencyjnej walki. Burzliwe i szalone lata 90. to czas rozwoju transportu, ale i bezwzględnej przestępczości i rynkowej wolnej amerykanki.
Kiedy Radosław K. zrozumiał, że szybka wiadomość o wypadku zapewni mu sukces, uczynił z miejscowych policjantów swoich informatorów. W tym celu wykorzystał wchodzące wówczas na rynek telefony komórkowe.
- Pierwszy telefon miał ruch drogowy w samochodzie. To był telefon K. On leżał cały czas w schowku, w samochodzie - wyznaje Jarosław Fabijańczyk, właściciel pomocy drogowej i były pracownik Radosława K. - Jak się zmieniała ekipa, to przekazywali kolejnej. Informowali go, oczywiście. Praktycznie cały ruch drogowy w Gorzowie. Policjanci powinni wzywać tych, którzy mieli w tym czasie umowy w tym czasie. A oni robili wszystko, żeby K. zabrał to. Gdyby nie policjanci, telefony od policjantów, to K. by nie istniał - dodaje.
Apetyt laweciarza rósł w miarę rozwoju firmy i przybywania informacji od skorumpowanych funkcjonariuszy. Dwa lata później kilkunastu policjantów odebrało w firmowym salonie komórki, za które zapłacił Radosław K.
Niszczył konkurencję
W majową noc w 1998 roku panią Ewę obudził telefon. Nieznani sprawcy spalili jedną z wartych kilkadziesiąt tysięcy złotych lawet.
- Na pytanie, czy podejrzewamy kogoś o podpalenie tego samochodu, stwierdziliśmy, że człowiekiem, który mógł to zrobić, to K. - opowiada. - Po około niecałym miesiącu czasu mąż wyszedł do samochodu i zobaczył, że przy kole jest taki przedmiot przypominający, jakby wosk lany był do puszki i bardzo gruby lont z niego wystawał. Stwierdziliśmy, że przed naszym samochodem osobowym również jest taki przedmiot stoi - wspomina Bortnowska.
Wezwani na miejsce saperzy stwierdzili, że tajemnicze puszki to groźne i gotowe do detonacji bomby z trotylem. Pół rok później wyjdzie, że sprawcą był Radosław K.
- Pan K. jest przestępcą nieobliczalnym. Bardzo niebezpiecznym - mówi Bortnowska.
Radosław K. zawdzięcza wpadkę swej cichej pasji - uwodzeniu młodych dziewczyn, które nakłaniał do seksu. - Non stop jeździł z dziewczynami w prawo, lewo. Do Gorzowa, do Skwierzyny, gdzieś tam wyjazdy. Gdzieś zaczepiał dziewczyny, pakował je do samochodu i sobie jeździli całymi dniami i nocami - opowiada Fabijańczyk.
W grudniu 1997 roku gorzowska policja rozpoczęła śledztwo w sprawie porwania z ulicy i wielokrotnego zgwałcenia dwóch uczennic gorzowskiej podstawówki. 15- i 16-latka jako sprawcę wskazały Radosława K. Miesiąc po złożeniu zeznań padły ofiarami zemsty. Zamaskowany sprawca oblał ich twarze stężonym kwasem.
Jedna z poszkodowanych została oszpecona na całe życie i trafiła do szpitala. Niedługo później do szpitala przewieziono 20-letniego Dariusza W., który pędząc w nocy oplem corsą, rozbił się na drzewie. Przyczyną wypadku była tajemnicza awaria hamulców, a skutkiem - całkowity paraliż mężczyzny. Kiedy zrozumiał, że nigdy nie odzyska sprawności, ujawnił prawdę.
- Była tak zwana sesja wyjazdowa sądu, gdzie był ten młody człowiek przesłuchiwany na sali szpitalnej i w bardzo ciężkim stanie mówił przy pomocy jakieś maszyny - wyjaśnia Bortnowska. - Opowiedział wszystko, jak spalił lawetę na zlecenie pana K., jak położył ładunki wybuchowe pod nasze dwa samochody tez na zlecenie pana K. i o wielu innych rzeczach, które uczynił również na zlecenie pana K. - dodaje.
Dariusz W. przyznał się również do oblania kwasem uczennic. Za dokonanie każdego z przestępstw dostawał od Radosława K. pieniądze. Laweciarz przekazał mu również auto, którym Dariusz W. rozbił się na drzewie.
Śledczym nie udało się jednak stwierdzić, kto wcześniej uszkodził hamulce. Radosław K. trafił do aresztu, a kiedy prokurator bliżej zbadał jego działalność, oskarżył go również seksualne wykorzystanie kolejnej dziewczyny i kłusownictwo ze znajomym policjantem.
Żona jako słup w firmie męża
Mimo że świadkowie wskazywali konkretne dowody na działalność korupcyjną króla lawet z policjantami, tego akurat wątku prokurator nie podjął. W 2001 roku Radosław K. usłyszał wyrok 8 lat więzienia.
- Ja myślałem, że się jego kariera skończyła. A tu nieprawda - przez pierwsze pół roku policjanci się przestraszyli tego wszystkiego. Ale potem nagle to się zaczęło odbywać. Z resztą w więzieniu znaleźli mu komórkę, z której załatwiał sprawy firmowe - wspomina Fabijańczyk.
Decyzją sądu król lawet miał również zapłacić odszkodowanie Ewie Bortnowskiej i oszpeconym dziewczynom. Sprawa trafiła do komornika, który zajął majątek firmy. Ale Radosław K. w ostatniej chwili uciekł od odpowiedzialności.
- Przebywając w areszcie śledczym, przepisał swój majątek na żonę, z którą jak dobrze pamiętam, wziął rozwód wtedy. Zobligował się do spłaty 8 tysięcy miesięcznie alimentów. Od tamtego dnia nie uzyskaliśmy nawet złotówki za podniesione straty materialne i szkody moralne - opowiada Bortnowska.
Dziennikarzom "Superwizjera" udało nam się dotrzeć do byłego pracownika Radosława K., który potwierdził, że skazany laweciarz świadomie ominął prawo.
- Specjalnie u swojej żony zadłużył się na alimenty. On się śmieje z prawa - mówi wprost Dariusz, były pracownik Radosława K. - Wie, że nawet jak mu komornik zabierze pieniądze i tak wrócą do niego, bo pierwsze idą alimenty. Jest sztucznie zadłużony u swojej żony. Słyszałem na własne uszy. Przecież ja o tym zeznawałem przed sądem. On się z tego śmieje. Chodzi w podartych dresach i podartej bluzce. Pieniądze ma, robi co chce. Z prawa sobie robi śmichy-chichy, ludzi ma za nic - dodaje.
Recydywista wraca do biznesu
"Król lawet" za kratkami spędził cztery z ośmiu zasądzonych lat. Po wyjściu na wolność wrócił do drogowego biznesu. Formalnie od wyjścia z więzienia nie ma grosza przy duszy i jest tylko kierowcą w przedsiębiorstwie należącym do jego żony Agnieszki K.
Kobieta w rozmowie z dziennikarzami powiedziała, że jej mąż pomaga jej w prowadzeniu firmy. W praktyce nie zmieniło się nic. "Króla lawet" nadal opłacają policjanci, którzy informowali go o wypadkach.
- To już byli inni, młodsi. Można powiedzieć, że troszeczkę zmieniło się pokolenie tych policjantów. Część z tamtych policjantów bodajże poszła na emeryturę - przyznaje Fabijańczyk.
Przekazane policjantom łapówki musiały się zwrócić. Zaś o rachunkach wystawianym właścicielom tirów przez "króla lawet" do dziś krążą legendy. - Klient, który dawał się holować nie wiedział, w co się pakuje - wspomina Dariusz, były pracownik Radosława K. Jednocześnie Radosław K. robił wszystko, żeby pozbywać się konkurencji.
- Przykładowo, K. przyjeżdżał na kolizję, pomawiał moją firmę. Mówił: niech pani z tym nie jedzie - to jest złodziej, kryminalista, bandyta. Mówił, że jestem pedofilem - opowiada Jarosław Batyła, właściciel pomocy drogowej. - Że mam wyroki, że oblałem dziewczynkę kwasem. On miał za to wyrok, a mówił o mnie. Klienci normalnie uciekali. Zgłaszałem to niejednokrotnie do prokuratury, na policję. Za każdym razem było umorzenie - podkreśla.
Radosław K. działał bezkarnie przy wparciu policjantów przez kolejne lata. Skargi konkurentów policja uznawała za bezzasadne. Ale kropla drążyła skałę. Sprawą zarejestrowało się w końcu Biuro Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji. W kolejnym procesie Radosława K. na ławie oskarżonych zasiadło razem z nim kilkunastu policjantów.
W 2015 roku Sąd w Gorzowie ogłosił werdykt. Większość policjantów otrzymało wyroki w zawieszeniu, a Radosław K. znów trafił za kraty - zaledwie na 10 miesięcy. Gdy tylko laweciarz-recydywista wyszedł na wolność, wrócił do biznesu i stanął do przetargu na prowadzanie policyjnego parkingu. Ku zdumieniu konkurencji wygrał.
- Świadczymy usługę z osobą, która ma przedstawić zaświadczenie o niekaralności, więc absolutnie nie ma tutaj mowy o tym, aby policja lubelska współpracowała z osobą, która jest notowana i karana - zapewnia Marcin Maludy, rzecznik lubuskiej policji.
Policja: wszystko zgodnie z prawem
Trampoliną dla Radosława K. miała być działalność w branży militarnej. Stał się poważnym graczem na rynku sprzedaży broni, choć nie miał odpowiedniej koncesji. Wykorzystał lukę w prawie, formalnie prowadząc wojskowe muzeum. Nawiązał też współpracę z miejscową jednostką wojska oraz burmistrzem Skwierzyny Tomaszem Watrosem, przy którego wsparciu organizował militarny piknik M.A.S.H.
Na trwającym kilka dni festynie bawiło się co roku tysiące ludzi, a na organizowanym przez korumpującego policjantów kryminalistę imprezie wystąpili nawet funkcjonariusze elitarnego Biura Operacji Antyterrorystycznych. Radosław K. stał się miejscowym VIP-em występującym podczas lokalnych uroczystości. Dla przykładu, na czołgu jechał z byłym prezydentem Gorzowa Tadeuszem Jędrzejczakiem.
Występował też na łamach gazet, pojawił się również na słynnych manewrach Anakonda. Został też bohaterem ogólnopolskiego programu telewizyjnego. Militarne muzeum kierowane przez Radosława K. oferuje tez usługi dla ludności - przejażdżki czołgiem lub bojowym wozem. Jednocześnie "król lawet" powiększa swoje imperium i majątek, zdobywając kolejne zlecenia - także publiczne - na holowanie pojazdów.
Natomiast korumpowani przez Radosława K. policjanci stracili wszystko - pracę oraz policyjną emeryturę. Reporterowi "Superwizjera" udało się dotrzeć do kilku z nich.
- Mam duży żal, jeśli chodzi o postępowanie karne. Ja cały czas mówię, że jestem niewinny. Ja nigdy nie wyprę się, że Radosława K. mnie zna, kolegowaliśmy się od łebka. Ja do niego dzwoniłem i tego nie zaprzeczę - opowiada skazany za korupcję Waldemar Kieżuń, były policjant z komendy w Międzyrzeczu.
Na podstawie obowiązującej od ponad roku umowy z lubuską komendą Radosław K. prowadzi dziś policyjny parking. Funkcjonariusze wzywają go też do holowania zabezpieczonych procesowo ciężarówek. Czy policjanci mogą nie wiedzieć, że współpracują z korumpującym funkcjonariuszy recydywistą, który fikcyjnie przepisał firmę na żonę?
- My absolutnie nie mamy ku temu podstaw, żeby sprawdzać osoby, które realizują tego typu usługi bezpośrednio. Działalność jest zarejestrowana na panią Agnieszkę. W myśl ustawy to wystarczy. Nie jesteśmy związani z tą osobą. Współpracujemy z jego żoną - tłumaczy rzecznik lubuskiej policji.
Dziennikarze "Superwizjera" dotarli jeszcze jednego wyroku, który ma na koncie Radosław K., a który dotyczy on wygranego kilka lat temu policyjnego przetargu. Szef komisji przetargowej został wtedy skazany razem z Radosławem K. i Agnieszka K. za sfałszowanie dokumentacji przetargowej, która wygrała w 2016 roku.
"Czy to nie jest w ogóle wstyd dla generała?"
Podczas dyskusji w studiu dotyczącej reportażu "Bandyta na policyjnym holu" goście TVN24 omawiali ustalenia w sprawie Radosława K. Pojawił się wówczas między innymi wątek generała Marka Działoszyńskiego, byłego komendanta głównego policji, który od lutego 1991 roku był komendantem komisariatu policji w Skwierzynie.
- Jak to jest, że w mieście, które ma kilka tysięcy mieszkańców, w którym od urodzenia nawet mieszka były główny komendant policji [w Skwierzynie - przyp. red.], generał Marek Działoszyński - jak to jest możliwe, że w mieście generała Marka Działoszyńskiego mamy do czynienia z analogicznymi sytuacjami i nikt tego nie widzi? - komentował w studiu TVN24 dziennikarz Radosław Gruca z gazety "Fakt", który od lat zajmuje się sprawą Radosława K.
- Czy to nie jest w ogóle wstyd dla generała poza wszystkim? - dodał.
"Trudno nie zauważyć koincydencji"
Z kolei autor reportażu "Superwizjera" TVN Tomasz Patora zwrócił uwagę na piknik militarny, jaki odbył się w Skwierzynie i w którego organizację zaangażowany był bohater reportażu "Superwizjera". W imprezie wzięli udział między innymi policjanci, funkcjonariusze Biura Operacji Antyterrorystycznych.
- Trudno nie zauważyć koincydencji pomiędzy tym nazwiskiem [Radosława K. - red.], a z drugiej strony wizytą i pokazem zorganizowanym na rzecz Radosława K. - podkreślił.
Fakt ten skomentował również były antyterrorysta, Jerzy Dziewulski.
- Ja akurat pana Działoszyńskiego nie podejrzewam o jakąkolwiek złą działalność. Ale w tej sprawie musiała być decyzja na wysokim szczeblu, co najmniej szefa Biura Operacji Antyterrorystycznych, jeżeli nie zastępcy komendanta głównego policji - stwierdził.
Jak podkreślił z kolei Gruca, Działoszyński był obecny na skwierzyńskim pikniku militarnym.
"Nie widzę tutaj nic zdrożnego"
Marek Działoszyński w rozmowie z reporterem TVN24 odniósł się do faktu obecności policji na pikniku w Skwierzynie.
- [Radosław K. - przyp. red.] był to człowiek, który po pierwsze, był skazany i wyroki odbył, i wrócił do normalnego funkcjonowania w społeczeństwie - podkreślił Działoszyński. Jak dodał, "policja i służby mundurowe biorą udział w różnego rodzaju przedsięwzięciach i eventach, na których jest po prostu promocja tych służb mundurowych".
- W tej sprawie, jak dobrze pamiętam, o udział policji zwróciły się władze miasta Skwierzyna. To był piknik organizowany od wielu lat, przyciągał rzesze ludzi. To była taka naturalna reklama miejscowości, nie widzę tutaj nic zdrożnego - dodał.
Według niego "z panem K. policja w tej sprawie nic nie robiła, a sprawdzanie wszystkich uczestników wszystkich eventów tak naprawdę kończyłoby się tym, że jeżeli jeden z uczestników miałby kiedyś być karany i nie można by było takiego eventu robić, to nie mielibyśmy eventów w Polsce".
"W ogóle nie czułem się nieswojo"
Pytany o to, czy pojawił się na tym wydarzeniu, Działoszyński odparł: - Tak, byłem, ale jako osoba prywatna.
Zapytany z kolei, czy nie czuł się nieswojo, znając przeszłość czołowego organizatora pikniku, zaprzeczył. - W ogóle nie czułem się nieswojo w tej kwestii, dlatego, że tak jak powiedziałem, byłem na pikniku organizowanym przez miasto, przez jednostkę wojskową - odparł. Jak podkreślił, podczas wydarzenia, "z panem K. się tam nawet nie spotkał ani nie widział".
"Całkowity brak rzetelności dziennikarskiej"
Generał odpowiedział również na zarzuty dotyczącego tego, że przestępcza działalność Radosława K. rozgrywała się wtedy, kiedy Działoszyński był komendantem skwierzyńskiej policji.
- Ze zdziwieniem przyjmuję kolejne tezy, a właściwie już nie tezy, bo po tezach, które sformułował na mój temat pan Gruca w "Fakcie", jesteśmy w trakcie procesu cywilnego, który wytoczyłem "Faktowi" - podkreślił. - Były to ewidentne kłamstwa i myślę, że dowiodę tego przed sądem. Zresztą oparte o kłamstwa, które wcześniej publikowała "Gazeta Polska" i niezależna.pl, i które zakończyły się prawomocnym wyrokiem w tej sprawie z uznaniem, że to byłī kłamliwe treści publikowane na mój temat - dodał Działoszyński.
Przyznał jednocześnie, że sprawy dotyczące działalności Radosława K "rzeczywiście działy się" w czasach, kiedy stał na czele skwierzyńskiej policji.
- I ja, albo poprzez własne służby, albo współpracując z służbami kryminalnymi i komendy wojewódzkiej, doprowadzałem do tego, że [sprawy dotyczące Radosława K. - red.] nie były zamiatane pod dywan, a ujrzały światło sądowe - przekonywał.
Podkreślił również, że w tych czasach kiedy kierował jednostką w Skwierzynie, "pan Radosław K. miał zakaz wstępu do jednostki".
- W związku z tym łączenie mnie dzisiaj z jego osobą świadczy o całkowitym braku rzetelności dziennikarskiej po stronie pana Grucy i o tym, że być może jego źródłami w tych sprawach, w których próbuje wysnuwać jakieś teorie na temat moich związków z przestępcami, jego informatorami są ludzie, którzy mieli kłopoty z prawem za moją przyczyną - podsumował były komendant główny policji.
Autor: PTD,JZ//now / Źródło: tvn24