Swoje w życiu widziałem. Byłem w Czeczenii. Ale ta katastrofa, to zupełnie inna rzecz: tu zginęli cywile. W kilka dni schudłem 8 kilo - opowiada w rozmowie z PAP jeden z rosyjskich strażaków, który brał udział w akcji po katastrofie polskiego Tu-154M pod Smoleńskiem.
Trzydziestokilkuletni strażak nie chciał, by podawać choćby jego imię. - Przecież wszystko na ten temat zostało już powiedziane: samolot spadł, wszyscy zginęli. Straszna tragedia. Co więcej można dodać. Było tu już tylu dziennikarzy i za chwilę przyjadą kolejni. A my nie chcemy do tego wracać. Ani ja, ani koledzy ze straży. Po co, przecież i tak nikt nie zrozumie, co przeżyliśmy i przeżywamy - powiedział.
"Nie było wybuchu, zahaczył o drzewa"
Wspomina też dzień, kiedy spadł prezydencki samolot. - Akurat byłem bardzo blisko, na dworze. Samolot spadał na moich oczach. Po prostu spadł. Nie było żadnego wybuchu, tylko taki głuchy dźwięk. Jeszcze w powietrzu zapalił się: po tym, jak zahaczył o drzewa - pokazał w stronę lasku, gdzie rozbił się Tu-154. I dodał, że mgła była gęsta, ale w okolicy Smoleńska zdarza się to dosyć często. - Przychodzi mgła, a za chwilę wychodzi słońce. Tak jakoś to Bóg urządził - stwierdził.
Na miejsce, gdzie upadł samolot, przybył jako jeden z pierwszych. - Trudno tam było dojechać: było straszne błoto. Jakoś wjechałem wozem, ale z powrotem musieli już mnie wyciągać, inaczej się nie dało - wspominał.
Osiem kilo schudłem przez tych pierwszych kilka dni. Z kolegami było podobnie. Tak to podziałało na psychikę. Nie życzę tego nikomu. Myślałem o ludziach, którzy zginęli, ale też o tym, że samolot mógł spaść nie między drzewa, a tuż obok Strażak ze Smoleńska
"Schudłem osiem kilo"
Został tam dobę. - Gasiliśmy, pomagaliśmy zbierać fragmenty samolotu, szczątki... Na miejsce zjechała straż pożarna z całego miasta. Po dobie pojechałem do domu, zostałem trochę i wróciłem. I tak było sześć dni. W domu nie mogłem spać: zasypiałem i budziłem się - powiedział. Najgorzej - jak wspomina - było gdy opuszczał miejsce katastrofy. - Tam było zadanie do wykonania, pracowało się automatycznie, dopiero potem przychodziła świadomość tego, w czym się uczestniczyło - opowiadał.
- Osiem kilo schudłem przez tych pierwszych kilka dni. Z kolegami było podobnie. Tak to podziałało na psychikę. Nie życzę tego nikomu. Myślałem o ludziach, którzy zginęli, ale też o tym, że samolot mógł spaść nie między drzewa, a tuż obok - powiedział strażak, wskazując dwupiętrowy blok i salon samochodowy niedaleko lotniska. - Wszyscy mogli zginąć. Ja też - zaznaczył.
I jednocześnie podkreślił: - Byłem w wojsku, w Czeczenii. Nie chciałem tam jechać. Musiałem. Byłem tam rok. Ale to, to była zupełnie inna rzecz, straszniejsza: w Czeczenii była wojna, a tu zginęli cywile.
"W duszy, sercu to przeżywam"
Gdy po kilku dniach skończyło się uprzątanie terenu katastrofy, a na miejscu, gdzie do niej doszło postawiono pamiątkowy granitowy kamień, strażacy nadal tam przychodzili. - Szliśmy z kolegami na "pominki" (prawosławny zwyczaj wspominania zmarłych - red.). Teraz rzadziej, ale dalej tam chodzimy: rozmawiamy o tym, co się zdarzyło, wspominamy - powiedział strażak.
I dodał: - Jestem spokojnym człowiekiem. W duszy, w środku, w sercu przeżywam, ale nie chcę o tym rozmawiać. Chyba, że czasem z kolegami i żoną. Żona zresztą bardzo mi pomogła, pocieszała. Gdyby ktoś zaproponował mi pomoc psychologa, nie skorzystałbym. Nie sposób rozmawiać o tym z obcym człowiekiem.
Źródło: PAP
Źródło zdjęcia głównego: TVN24