Sygnalizacja stanęła w 2010 roku, w dwóch miejscach: na wysokości ulic Pomiechowskiej i Koryckiej. Nie są to tradycyjne światła, bo... nie ma tam zielonego. Jest tylko żółte i czerwone, a nad sygnalizatorami zamontowane są czujniki prędkości.
- Jeżeli jedziemy przepisowo, miga pomarańczowe światło. Kiedy przekraczamy prędkość, czujnik to wykrywa i zapala się czerwone się światło. To wymusza zatrzymanie pojazdu - tłumaczy zasadę działania Tomasz Zieliński, reporter tvnwarszawa.pl.
Jak dodaje, w tej chwili żaden z dwóch zestawów nie jest w pełni sprawny. - Pierwszy działa tylko w jednym kierunku, drugi w żadnym - relacjonuje reporter.
"Dla bezpieczeństwa"
Sygnalizacja od samego początku budziła kontrowersje. Wiele osób zwracało uwagę, że choć na Lucerny obowiązuje ograniczenie do 50 km/h, to kierowcy pędzą tam nawet dwa razy szybciej, a czerwone światło zapala się na tyle późno, że w ogóle ich nie zatrzymuje.
O wyjaśnienie sensu tego systemu zwróciła się radna miasta Agnieszka Soin. W interpelacji do prezydent miasta twierdzi, że mieszkańcy nie rozumieją "jaki jest sens utrzymywania sygnalizacji w tym miejscu". Pyta także, czy można ją zlikwidować lub zastąpić innymi znakami ostrzegawczymi, ponieważ "według mieszkańców nie spełnia swojej roli".
Na zapytanie odpowiedział wiceprezydent Jarosław Jóźwiak. Tłumaczy, że światła zainstalowano dla "uspokojenia ruchu samochodowego". - "Zadaniem sygnalizacji jest reagowanie na przekroczenie przez kierowców dopuszczalnej prędkości obowiązującej na ciągu tej ulicy. Sygnał ma zatrzymywać na określony czas rozpędzone ponad prędkość dopuszczalną pojazdy i w ten sposób zwiększyć bezpieczeństwo, zwłaszcza pieszych - odpowiada.
Jak dodaje, dzięki czujnikom bezpieczeństwo pieszych poprawiło się "w znaczny sposób", ale przyznaje też, że jest to rozwiązanie tymczasowe. W tym roku zaplanowano budowę azyli dla pieszych w tym rejonie.
ZOBACZ PEŁNĄ TREŚĆ INTERPELACJI
Sygnalizacja przy Lucerny
kś/r