Wedle zapowiedzi organizatorów, tegoroczny marsz narodowców miał być tylko przejazdem aut. Taką decyzję podjęto po tym, jak zgody na przemarsz odmówił prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, powołując się na opinię sanepidu. Jego decyzję podtrzymał sąd. Ostatecznie jednak marsz odbył się w tradycyjnej formule, a na jego trasie doszło do największych w ostatnich latach starć z policją. Na rondzie de Gaulle'a w stronę policjantów poleciały kamienie i race.
Komenda Stołeczna Policji informowała, że "grupy chuliganów zaatakowały policjantów chroniących bezpieczeństwo innych ludzi". Do działań ruszyły pododdziały zwarte, które użyły gazu łzawiącego i broni gładkolufowej.
"Jeden z policjantów strzelił do mnie"
Portal "Tygodnika Solidarność" poinformował, że ucierpiał jego fotoreporter Tomasz Gutry. Jak napisano na stronie internetowej tygodnika, mężczyzna "został postrzelony". "Według relacji Tomasza Gutrego (...) miał do niego strzelić z kilku metrów policjant. Gumowy pocisk utkwił w twarzy (...) fotoreportera" - napisał tysol.pl. 74-letni fotoreporter trafił do szpitala.
- Kiedy policja wkroczyła, to ludzie, jak zwykle, w panice uciekli. Ja jeszcze trochę stałem, 10 metrów od policjantów i w pewnym momencie nikogo już nie było. Jeden z policjantów strzelił do mnie. On stał w szeregu z innymi - opisywał w czwartek w rozmowie z PAP.
Podkreślił, że wcześniej nie słyszał żadnych ostrzeżeń. - Był taki rumor (...) Policja się tłumaczy, policja przeprasza, a ja słyszałem, że w szpitalu przy ulicy Szaserów jest mężczyzna, który jest trzecią godzinę operowany i też dostał pociskiem. Został trafiony prawdopodobnie gdzieś w okolice nosa - relacjonował Gutry.
"Nabój wszedł na taką głębokość, że mam złamane kości"
Mówił też, że nabój, który go trafił, miał długość siedmiu centymetrów. - Wszedł na taką głębokość, że mam złamane kości i założono mi płytkę tytanową - powiedział zraniony fotoreporter. Dodał, że operacja trwała ponad dwie godziny, a on będzie przebywał w szpitalu prawdopodobnie do piątku. - Po godzinie drugiej w nocy policja przyjechała zabrać ten pocisk. Nie widziałem tego. Zabrali go od lekarzy - opowiadał Gutry.
Jak zaznaczył, funkcjonariusze przyszli do szpitala z pismem nakazującym wydanie pocisku. - Nikt do mnie wtedy nie podchodził, bo była godzina druga w nocy. Funkcjonariusze chcieli mnie wcześniej przesłuchiwać, ale lekarz nie wyraził zgody - mówił Gutry.
Zapytany, czy po zranieniu na ulicy ktoś z funkcjonariuszy do niego podszedł, odpowiedział, że nie. - Podobno jakaś dziewczyna mnie prowadziła. Natomiast mniej więcej na środku ronda było pogotowie. Dotarłem do pogotowia, zadzwonili i natychmiast zawieźli mnie do szpitala przy Szaserów - relacjonował fotoreporter.
Zapowiedział też, że będzie walczył o odszkodowanie.
Policji jest przykro, życzy powrotu do zdrowia
Rzecznik Komendy Stołecznej Policji Sylwester Marczak powiedział w czwartek rano, że policjantom jest przykro w związku z sytuacją. Życzył też fotoreporterowi zdrowia i podkreślił, że celem policjantów byli wyłącznie chuligani. Z kolei komendant stołeczny policji nadinspektor Paweł Dobrodziej zapewnił w oświadczeniu, że policja wyjaśnia dokładnie okoliczności postrzelenia fotoreportera z broni gładkolufowej.
Temat wrócił w czwartek wieczorem w programie "Tak jest" w TVN24. Sylwester Marczak pytany o to, jak mogło dojść pomyłki, przez którą ucierpiał fotoreporter, odpowiedział, że działania policjantów były spowodowane ogromną agresją chuliganów.
- Mieliśmy do czynienia z sytuacją, gdzie było zagrożone życie i zdrowie policjantów. Stąd zdecydowane działanie. Mówimy tu o środkach przymusu bezpośredniego, mówimy tu o użyciu w indywidualnych przypadkach również broni gładkolufowej. Policjanci mieli jak najbardziej prawo do użycia tej broni - ocenił. - Niestety w tym przypadku mamy do czynienia z sytuacją, w której pomiędzy chuliganami a policjantami znalazł się fotoreporter. Jest to sytuacja, która nie powinna mieć miejsca, naprawdę ubolewamy, że doszło do tego typu tragedii - dodał Marczak.
Autorka/Autor: katke/b
Źródło: PAP, TVN24