Wybuchły fajerwerki, zginęła 22-letnia kobieta. Właściciel i pracownik firmy przed sądem

wawa lomianki pozar pixel 16
Straż pożarna i pożarze w Łomiankach
Źródło: TVN24
Babci zdążyła jeszcze życzyć "wszystkiego najlepszego w nowym roku", a dziadka poinstruować, jak o północy odpalić fajerwerki, które mu wręczyła. Kilka godzin później nie żyła. W warszawskim sądzie trwa proces dotyczący tragicznego zdarzenia sprzed trzech lat. 

Adrianna miała 22 lat. Zaocznie studiowała prawo, na co dzień pracowała przy organizacji pokazów pirotechnicznych w firmie Grzegorza T. Kiedy miała wolny weekend, uczyła dzieci łucznictwa. Obok piłki nożnej to była jej największa pasja.

Babcia Adrianny przyznała przed sądem: - Miała wizję swojej przyszłości.

Adrianna nie dokończyła studiów i nie została prokuratorem, jak planowała. Niedługo miną trzy lata od tragicznego sylwestrowego popołudnia, kiedy w budynku, w którym pracowała, doszło do wybuchu.

W Sądzie Okręgowym w Warszawie trwa proces dwóch osób, które prokuratura oskarża o przyczynienie się do śmierci Adrianny: właściciel firmy Grzegorz T. oraz jego pracownik i kolega zmarłej tragicznie kobiety - Marcin C.

We wtorek odbyła się kolejna rozprawa w procesie.

"Mówiła: nie ma się czego obawiać"

Adrianna mieszkała z dziadkami i rodzeństwem. Na co dzień pracowała w firmie Grzegorza T., który od kilku dobrych lat zajmował się organizowaniem pokazów pirotechnicznych.

- Sugerowaliśmy jej, że może zmieniłaby pracę, ale ona uspokajała nas. Mówiła: nie ma się czego obawiać. Wiele razy pokazywała nam filmy z pokazów. Lubiła to, co robi - opisywała we wtorek przed sądem pani Halina, babcia Adrianny.

W sylwestra 2016 roku kobieta też miała pracować. Wstała rano, dziadkowi wręczyła fajerwerki, pokazała nawet, jak je bezpiecznie odpalać. Z babcią pożegnała się około 9.30. Zarzuciła na siebie kurtkę i wyszła.

Babcia: - Życzyłyśmy sobie szczęśliwego nowego roku. Miałyśmy się spotkać następnego dnia rano. Wyszła w dobrym nastroju, pamiętam jej zieloną grzywkę, którą specjalnie zafarbowała na sylwestra.

Pojechała do jednorodzinnego domu w Łomiankach, gdzie mieszkał jej szef i gdzie mieściła jego firma. Tam też - według informacji śledczych - magazynowane były materiały pirotechniczne używane do pokazów. Na ten dzień zaplanowano ich kilka.

Krótko po godzinie 14, doszło do wybuchów. Najpierw jednego, jak relacjonowali świadkowie, potężnego, a później kilku kolejnych, mniejszych. Sąsiedzi opowiadali, że kiedy wyjrzeli na zewnątrz, zauważyli czarny dym i języki ognia.

"Stało się wielkie nieszczęście"

Runęły ściany, ogień sięgał kilku metrów i szybko się rozprzestrzeniał. W wyniku eksplozji ranny w policzek został przechodzień - z niewielkimi obrażeniami został zabrany przez pogotowie.

Na miejsce zaczęły przyjeżdżać służby. Strażacy wiedzieli, że nie tylko walczą z ogniem, ale i z czasem, bo Grzegorz T. powiedział im, że w domu jest 22-latka, z którą nie ma kontaktu.

Zdążył zadzwonić do rodziny dziewczyny. - Powiedział, że stało się wielkie nieszczęście. Powiedział: "nie możemy znaleźć Ady" - relacjonowała przed sądem babcia.

Kiedy pożar został ugaszony, strażacy zaczęli przeszukiwać gruzowisko. Cegły podawali sobie z ręki do ręki. Musieli uważać, bo trzy czwarte budynku spłonęło. Reszta domu w każdej chwili mogła się zawalić.

Ciało Ady znaleźli około 18. Kilka dni później pod gruzami znaleziono jeszcze jej plecak.

 - Grzegorz przywiózł nam go do domu. Powiedział też, że zamówił mszę w intencji Ady - zeznawała pani Halina.

Ustalili, od czego się zaczęło

Śledztwo trwało ponad dwa lata. W sprawie przesłuchano kilkunastu świadków, uzyskano też opinie biegłych z zakresu: medycyny sądowej, pożarnictwa oraz materiałów wybuchowych. Na wniosek prokuratury biegli zaopatrzyli się u tego samego dostawcy, u którego fajerwerki kupował T.

- Ustalono, że w garażu budynku wybuchło w sposób masowy kilkadziesiąt kilogramów materiału pirotechnicznego zawartego w bombach pirotechnicznych przygotowanych do montażu. W wyniku wybuchu budynek zawalił się i spalił - przekazał tvnwarszawa.pl Łukasz Łapczyński, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie.

Wybuch - według biegłych - został spowodowany przez niewłaściwy transport pudełek z ładunkami.

Jak wynika z ustaleń prokuratury, jeden z pracowników, Marcin C. - czyli oskarżony - przy przenoszeniu ich z samochodu do mieszkania, miał szurać pudełkiem po podłodze, co spowodowało zatarcie odcinka lontu. Dlatego jedna z bomb później wybuchła.

- Wybuch bomby spowodował wybuch wszystkich pozostałych jednocześnie, co przy takiej ilości materiału pirotechnicznego, wyzwoliło siłę zdolną do zburzenia ścian i miotania jej fragmentami w kierunku innych posesji - podał rzecznik prokuratury.

Zarzuty dla właściciela i pracownika

W połowie kwietnia zarzuty w tej sprawie usłyszały dwie osoby: właściciel firmy Grzegorz T. oraz jego pracownik Marcin C.

Właścicielowi prokuratura zarzuciła, że materiały pirotechniczne przechowywał w miejscu, które nie spełniało odpowiednich wymogów. Ponadto na przechowywanie ich powinien mieć zgodę wojewody, a takiej nie miał. Właściciel nie powinien też dopuszczać Adrianny i Marcina do pracy z materiałami pirotechnicznymi, bo nie przeszli odpowiednich kursów.

Tym samym - zdaniem śledczych - T. sprowadził bezpośrednie niebezpieczeństwo zagrożenia życia i zdrowia wielu osób znajdujących się na posesji przy ulicy Chopina i sąsiednich oraz mienia. Następstwem było spowodowanie śmierci 22-letniej kobiety.

- Zarzuty aktu oskarżenia przeciwko Marcinowi C. dotyczą niezachowania ostrożności w obchodzeniu się z materiałami pirotechnicznymi, czym spowodował zdarzenie, które zagrażało życiu i zdrowiu wielu osób – powiedział Łapczyński.

Oskarżeni nie przyznali się do zarzucanych im czynów i skorzystali z prawa do odmowy złożenia wyjaśnień. Grzegorz T. podczas pierwszej rozprawy złożył jedynie krótkie oświadczenie.

We wtorek byli obecni na sali. Odpowiadają z wolnej stopy. Obu grozi do ośmiu lat więzienia.

Czytaj także: