Helikopter? W latach 80. to było trochę abstrakcyjne. Usłyszeliśmy hałas, ukryłam dzieci w pokoju od podwórka, ale sama wyjęłam aparat i zaczęłam robić zdjęcia. Nie wiem dlaczego.
- Znalazłam kliszę przypadkowo, przy okazji porządkowania rzeczy po mamie. Rozwinęłam w ciemności i zobaczyłam, że jest wywołana. Obejrzałam negatyw. Były na nim zdjęcia zrobione 35 lat temu, z okien mieszkania przy ulicy Gdańskiej, w którym mieszkał mój brat z żoną i dziećmi – opowiada tvnwarszawa.pl pani Stanisława Fabijańska.
Na zdjęciach widać uzbrojone oddziały ZOMO okrążające szkołę, wozy transportowe i wreszcie dramatyczny desant ze śmigłowca na dach, do którego doszło dokładnie 35 lat temu. To jedne z niewielu zdjęć tego wydarzenia. Pokazujemy je jako pierwsi, na tvnwarszawa.pl.
Końcówka karnawału
Strajk w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarniczej przy Słowackiego był jednym z wielu, jakie przetoczyły się przez polskie uczelnie w listopadzie 1981 roku. Główną przyczyną było objęcie WOSP ustawą o szkolnictwie wojskowym. Podchorążowie nie chcieli się poddać militaryzacji w obawie, że zostaną wykorzystani do tłumienia demonstracji i zamieszek, jakie miały miejsce nie tylko w Warszawie. Dzisiaj wiadomo, że komunistyczne władze Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej szykowały się już wtedy do zakończenia "karnawału Solidarności" - okresu legalnej działalności związku zawodowego, skupiającego miliony Polaków, a także ograniczenia cenzury czy wolności organizowania zgromadzeń.
25 listopada studenci ogłosili strajk okupacyjny uczelni. Przyłączyła się do nich część wykładowców. Jednak wiece, spotkania, dyskusje trwały już od tygodnia. - Obserwowaliśmy z naszych okien wzmożony ruch na uczelni. Ciągle się tam coś działo. Ktoś przyjeżdżał, odjeżdżał – wspomina Fabijańska. Od dziecka mieszka po drugiej stronie ulicy Gdańskiej. Z okien może niemal zajrzeć do wnętrza. Wtedy obserwowała, jak podchorążowie zaczęli organizować życie strajkowe - od zaopatrzenia, po uruchomienie radiowęzła.
- Byliśmy bardzo dobrze zorganizowani pod względem porządkowym, funkcjonalnym. Każdy wiedział, co ma robić. Były sekcje: porządkowe, propagandy, specjalne, poligrafia, archiwum, zaopatrzeniowa, łączności, kontaktu z mediami. To funkcjonowało jak dobrze zorganizowana armia, bo tak szkoła funkcjonowała wcześniej na wzór wojskowy. Przy takiej organizacji nie można było nas rozbić. Strajkowało z przekonania 96 proc. podchorążych – relacjonował na łamach biuletynu Instytutu Pamięci Narodowej Zbigniew Szablewski – wtedy student trzeciego roku i członek komitetu Strajkowego.
Strażacy nadają Morsem
W mediacje między włączyli się znani profesorowie: Aleksander Gieysztor, Andrzej Stelmachowski i Klemens Szaniawski. Sami studenci byli gotowi do rozmów z władzami. Ale ta się nie - nomen omen - nie paliła. Wkrótce po ogłoszeniu okupacji szkoły, pod murami pojawiły się oddziały ZOMO, zwykle wspierające Milicję Obywatelską w tłumieniu demonstracji i zamieszek.
- Tu pod naszym oknem stał szpaler milicjantów. Szkoła była ze wszystkich stron otoczona. Zablokowano ulicę, stanęły tramwaje. Narastała atmosfera strachu i niepewności. Na jednym ze zrobionych przez nas zdjęć widać, jak w oknie akademika ktoś daje nam znaki latarką. Nie znałam alfabetu Morse'a, więc nie wiem, co chciano nam przekazać. Pewne jest, że oni się bali i my też – mówi Fabijańska. W ówczesnych mediach pojawiły się informacje, że strajk inspirowany jest przez ludzi związanych z Solidarnością i jest kierowany z zewnątrz. Jednocześnie rodziny podchorążych otrzymywali telegramy z fałszywymi informacjami na temat np. ich stanu zdrowia. Część z nich, szczególnie spoza stolicy, uwierzyła. Zmartwieni przyjeżdżali pod mury szkoły. Jednak zanim tam docierali, wcześniej, na dworcach kolejowych i autobusowych czekali na nich funkcjonariusze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Grożąc domagali się, aby rodziny wpłynęły na protestujących synów czy braci. Wręczano im przy tym deklaracje wystąpienia ze strajku i formularze zgody na rozpoczęcie nauki w nowej uczelni. To samo szło w drugą stronę: do podchorążych docierały informacje o złym stanie zdrowia członków ich rodzin. Część uwierzyła, opuściła szkołę i pojechała do domów.
Papierosy dla ZOMO
1 grudnia sytuacja się zmieniła. Uczelnię otoczono metalowym płotem i zabroniono przekazywania żywności. Jednak protestujący dalej mogli liczyć na wsparcie mieszkańców stolicy. - Przychodziło tutaj bardzo dużo osób. Solidaryzowały się z nimi tłumy ludzi – poskreśla Fabijańska. Obecni na miejscu rodzice studentów korzystali z podstawionych przez MZK tramwajów i w nich oczekiwali na dalszy rozwój wypadków. - Do trzeciego dnia strajku były regularne obiady; kiedy odcięto nam dostawy żywności z zewnątrz, była już tylko zupa. Jedliśmy też kanapki rzucane nam przez okna budynku przez ludzi z zewnątrz – wspominał na łamach biuletynu IPN Aleksander Zblewski, który w czasie strajku zajmował się propagandą. Mieszkańcy przerzucali strajkującym także papierosy, którymi ci częstowali zmarzniętych zomowców. - Gadaliśmy też z nimi. Zdarzało się, że po obu stronach spotykali się koledzy. ZOMO było więc przy szkole często wymieniane. Powtarzaliśmy im, że jesteśmy tacy sami jak oni, że chodzi o naszą wspólną przyszłość – relacjonował Zblewski.
Desant
Studenci spodziewali się, że władza może użyć siły. Decyzję o takim sposobie pacyfikacji protestu podjął ówczesny minister spraw wewnętrznych gen. Czesław Kiszczak. W nocy przed atakiem silniki w milicyjnych nyskach chodziły bez przerwy. Było już naprawdę zimno. Szturm nastąpił 2 grudnia przed południem. Przed szkołą ciągle przybywało oddziałów ZOMO wspieranych przez wojsko. Pojawiły się transportery opancerzone. W sumie w operacji zaangażowano 5 tys. milicjantów. - W pewnym momencie usłyszeliśmy w domu straszny warkot. W 1981 roku pojęcie helikoptera było trochę abstrakcyjne, teraz jesteśmy opatrzeni przez telewizję i filmy. W strachu zabrałam dzieci do pokoju od strony podwórka i zabroniłam wychodzić. Nie wiem z jakiego powodu, ale wyjęłam aparat i zaczęłam robić zdjęcia – opowiada Halina Fabijańska, bratowa pani Stanisławy. - Nas zaskoczyło lądowanie na dachu. Myśleliśmy, że poleci za budynek, gdzie jest duży dziedziniec. Ci zomowcy wyskoczyli, a helikopter odleciał. Akcja pacyfikacji zaczęła się od otoczenia szkoły. A to był jej finał – wspomina pani Stanisława.
"A pana ktoś tutaj zapraszał?"
Antyterroryści z bronią maszynową opanowali budynek szkoły. W tym samym czasie, po przerzuconych przez płot kładkach na dziedziniec przedostało się 600 zomowców. Na uczelni przebywało wtedy 347 studentów. - Proszę sobie wyobrazić jakich sił użyto do spacyfikowania tych młodych chłopców – mówi Fabijańska. Części podchorążych udało się uciec, pozostałych wyłapano i umieszczono w sali gimnastycznej. W czasie szturmu wyważono drzwi do auli. Studentów otoczyli milicjanci. - Antyterroryści obstawili okna auli, aby uniemożliwić nam kontakt z otoczeniem na zewnątrz. W pewnym momencie, w napiętej sytuacji w auli, gdzie staliśmy naprzeciwko siebie, na katedrę wszedł jakiś człowiek i mówi, że mamy teraz pojedynczo wychodzić. Na to odezwał się jeden z kolegów: – A pana ktoś tutaj zapraszał? Gruchnęliśmy wszyscy śmiechem. Ktoś głośno powiedział, że jak wychodzimy, to wszyscy razem – relacjonował Zblewski.
Studentów zabrano do podstawionych autobusów i wywieziono na dworce. Każdy otrzymał nakaz udania się do domu. Większość nie posłuchała. 229 podchorążych do 6 grudnia kontynuowała strajk na Politechnice Warszawskiej. - Miejscem mojego zakwaterowania była szkoła – byłem na II roku. Nam polecono po wyjściu z auli wziąć swoje rzeczy osobiste i zabrać do autokarów. Obawiałem się, że wywiozą nas na jakiś poligon. Autobusy pojechały na Dworzec Wschodni i Zachodni. Gdy podjechaliśmy na Dworzec Zachodni, nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Kiedy więc drzwi się otworzyły, uzgodniliśmy z kierowcą, żeby zawrócił pod Zarząd Regionu Mazowsze na ul. Mokotowską. Potem zaczęliśmy strajk na Politechnice Warszawskiej – wspomina Dariusz Galiński – w czasie strajku zajmował się archiwum.
To była próba generalna
Uczelnie zamknięto na dwa miesiące. Najpierw przemianowano ją na Szkołę Główną Służby Pożarniczej. Na początku lutego 1982 roku wznowiono zajęcia. Władzom zależało na wyciszeniu sprawy, dlatego nikt nie usłyszał zarzutów, a większość uczestników strajku ukończyła szkołę. Ale nie wszyscy - niektórzy z protestujących nie ukończyli żadnych studiów. A wykładowcy uczestniczący w strajku stracili pracę.
Strajku, w pierwszym etapie, nie podjęło jedynie czterech studentów, którzy opuścili budynek i wyjechali do domów. Na imiennej liście, do której w zeszłym roku dotarł portal tvn24.pl, jest nazwisko Leszka Suskiego. W 2016 roku Suski został komendantem głównym straży pożarnej. Zastąpił uczestnika strajku, Wiesława Leśniakiewicza, który pełnił tę funkcję od 2008 do 2015 roku. - Pan Komendant przystąpił do strajku podchorążych na terenie WOSP w Warszawie - mówił wtedy o Suskim rzecznik KGSP Paweł Frątczak. Skonfrontowany z relacjami innych strażaków, odmówił komentarza.
Wszystko wskazuje dziś, że pacyfikacja szkoły na Żoliborzu była próbą generalną do o wiele większej operacji. 11 dni później wprowadzono stan wojenny.
Sławomir Krejpowicz