Piątkowa manifestacja przed gmachem ambasady przy Wiertniczej była odpowiedzią na śmierć 31-letniego Białorusina, który w środę został pobity w Mińsku przez niezidentyfikowanych mężczyzn w maskach. Dzień później zmarł w szpitalu. Do zdarzenia doszło podczas protestów przeciw Alaksandrowi Łukaszence, w mikrodzielnicy miasta zwanej Placem Przemian.
Przed ambasadą zebrało się kilkadziesiąt osób, które chciały zaprotestować przeciwko represjom wobec osób uczestniczących w manifestacjach na Białorusi. Uczestnicy przynieśli ze sobą kwiaty, znicze i transparenty. Mieli też biało-czerwono-białe flagi, używane przez białoruskie środowisko opozycyjne. - Przyszedłem wyrazić solidarność z związku z zabójstwem mojego rodaka Romana Bandarenki, który bronił symboli narodowych, których nie uznaje Łukaszenka. Bronił ich w swoim mieście, na swoim podwórku i został za to zabity - mówił uczestniczący w proteście Białorusin Aleks. Jak dodał, na Białorusi pozostaje jego rodzina i obawia się, że mogą ją spotkać represje. Jego zdaniem, zagrożeni takim traktowaniem są wszyscy, a nie tylko uczestnicy pokojowych demonstracji. - Teraz na miejscu Ramana Bandarenki mógł się znaleźć każdy z nas. On po prostu wyszedł wieczorem na podwórko, by zobaczyć, co się dzieje, dlaczego zdejmują nasze godło narodowe i zginął. Wszyscy utożsamiamy się z nim - opisywał.
Z relacji białoruskich mediów wynika, że w pobliżu bloku, gdzie mieszkał Bandarenka, przyjezdni zamaskowani mężczyźni zaczęli zrywać z ogrodzenia biało-czerwono-białe flagi. Bandarenka wyszedł wraz z innymi z bloku, zwrócił uwagę napastnikom, został popchnięty przez jednego z nich, a później dotkliwie pobity. Sprawcy wepchnęli go do mikrobusu i zawieźli na komisariat. Stamtąd Raman trafił do szpitala. Milicja tłumaczyła, że doznał "obrażeń" w czasie bójki. Gdy trafił na salę operacyjną, był już nieprzytomny. Mimo kilkugodzinnej operacji jego stan się nie poprawił. Zmarł w czwartek.
Podczas piątkowej manifestacji policjanci legitymowali jej uczestników. W tle transmitowane były komunikaty upominające o zakazie zgromadzeń wynikającym z obostrzeń na czas pandemii.
"Pozostaje nadzieja"
- Sytuacja jest bardzo ciężka, bo od kilku miesięcy trwa walka narodu białoruskiego o swoje prawa i o wolność. Mamy rząd, którego nie popiera większość społeczeństwa, bo przytłaczająca większość społeczeństwa jest za tym, żeby nastąpiły zmiany w tym kraju. Niestety reżim nie chce tych oczekiwań spełnić. Sytuacja jest patowa z politycznego punktu widzenia. Najlepszym rozwiązaniem dla nas jest bezkrwawe usunięcie się tej władzy i tego reżimu. Ale niestety to nie następuje, więc po prostu pozostaje nadzieja - mówił Aleks.
W podobnym tonie wypowiadali się też inni uczestnicy manifestacji. - Nic się nie zmienia, ale my będziemy walczyć, nie ma innego wyjścia. Łukaszenka musi odejść, muszą być nowe wybory. Musimy wybrać prawdziwego prezydenta Białorusi - mówił uczestniczący w proteście Tim z Białorusi.
Białorusini mieszkający w Polsce przyznają, że "ich serca są teraz na Białorusi". - Jesteśmy wściekli. Wściekli na reżim na Białorusi. Bardzo trudno czytać nam wiadomości z naszego kraju. Codziennie czytamy, że dzieją się bardzo złe rzeczy, mordują ludzi. I nie ma żadnej odpowiedzialności ze strony naszej milicji. Jest bardzo dużo osób, których jeszcze od czasu wyborów nie mogą odnaleźć. Dziesiątki osób zaginęły - opisywał Andrzej.
W piątek na Białorusi odbyły się akcje dla uczczenia pamięci Ramana Bandarenki. "W południe na ulicach Mińska kierowcy samochodów włączyli klaksony, a ludzie zaczęli tworzyć żywe łańcuchy z plakatami i kwiatami upamiętniającymi zamordowanego. Akcje upamiętniające odbyły się również w innych miastach Białorusi" - podało Radio Swoboda. W całym kraju od 9 sierpnia trwają akcje protestacyjne, których uczestnicy domagają się odejścia Łukaszenki i rozpisania nowych, uczciwych wyborów.
Autorka/Autor: kk/r
Źródło: tvnwarszawa.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24