Wózek wygląda na ciężki. Proponuję, że pomogę znieść po schodach kaplicy, gdzie jest punkt pomocowy, i potem do domu. Drobna seniorka w bordowej kurtce i ciepłej czapce rozpromienia się, dziękuje, ale odmawia. Widziała, że przed chwilą rozmawiałam z inną kobietą, nie chce nam przeszkadzać.
Mieszkanka ulicy Dolnej opowiada o remoncie w domu, o tym, że cieszy się, że nie dała się namówić na nowoczesny piec, bo jej kilkudziesięcioletni, węglowy, zalało, ale działa. Żegnamy się, życzymy sobie zdrowia.
Doganiam seniorkę w bordowej kurtce i ciepłej czapce.
- Niemożliwa pani jest, no ale dobrze, już nie odmówię. W kaplicy byłam po mąkę, cukier, jakieś szmatki, bo nieustająco trzeba u nas sprzątać.
Pani Teresa mieszka na ulicy Nadbrzeżnej, w jednym z zielonych bloków spółdzielni, której prezesuje pan Tomasz.
Chodnik jest tylko przez chwilę, utwardzona ulica zamienia się w piaszczysto-żwirową. Przecinamy jezdnię, na której nigdzie już nie ma pasów. Widzimy bloki przed nami, ale szlak musimy wytyczyć sobie same. Wchodzimy na działkę pełną ziemi i gruzu. Wózek trzeba nieść, bo grzęźnie w błocie. W głowie gratuluję sobie pomysłu założenia trekkingowych butów.
Przed klatką pani Teresy na ziemi leżą spłaszczone kartony.
– Wzięłam z dyskontu i rozłożyłam przed wejściem, żebyśmy chociaż trochę mniej tego wszystkiego wnosili do środka.
Wchodzę do mieszkania. Dostaję kapcie i kubek gorącej kawy rozpuszczalnej.
Za mną wchodzi pracownik spółdzielni. Ma naprawić kran, bo przez ostatni tydzień leciała z niego tylko gorąca woda.
– Zimną otwierałam sobie kombinerkami – mówi pani Teresa. Cieszy się, że jest już u siebie.
Kiedy przyszła powódź, uciekła do znajomych mieszkających na wzniesieniu.
– Dzień wcześniej poszłam zapłacić rachunki w banku. Może coś przeczuwałam? Pamiętam, że w 1997, kiedy uciekałam, zabierałam ze sobą rachunki. Teraz wolałam mieć je opłacone. Spakowałam się, zabrałam jakieś słodycze i poszłam do znajomych. Ogromna tragedia, ale przynajmniej byliśmy razem. Pamiętam, że smażyłyśmy maliny na dżem i robiłyśmy ciasto ‘malinowa chmurka’. Wydaje się to głupie, ale nie chciałyśmy, żeby się te owoce zmarnowały.
Później była u dzieci we Wrocławiu.
– Jednak kiedy tylko była możliwość, wróciłam tu, w ten mój słodki bałagan. Trzeba było piwnicę oczyścić, bo całą zalało. Wersalka i pościel długo były jeszcze mokre.
Mieszka na parterze, więc woda przeniknęła każdy centymetr ścian. Z pralki do dzisiaj leci „kakaowa woda”.
Wyglądamy przez okno, przez które do niedawna widać było rząd garaży. Nie ma rzędu.
Dalej stały sklepy: delikatesy, apteka, piekarnia. Ich też już nie ma.
To więcej niż sklepy. Pani Teresa spotykała tam koleżanki – rozmawiały, żartowały.
W korytarzu ubieramy nasze ubłocone buty i wychodzimy z bloku. Seniorka zabiera mnie tam, gdzie stał pawilon handlowy. Resztki budynku już wyburzono. Kupa gruzu.
– O, tu był sklep z obuwiem. Byłam w nim w sobotę przed powodzią. Chciałam kupić takie wyższe buty. Adaś mi powiedział, że akurat nie ma, że zamówi i dotrą później.
Z jednego z zalanych budynków na placu pełnym kruszywa i kamieni wychodzi mężczyzna w roboczych ciuchach, czapce, rękawicach.
– Dzień dobry Adasiu! Pamiętasz, jak zamawiałeś dla mnie buty? Miały dotrzeć na wtorek. A wtorku już nie było… zostawiam was, może opowiesz pani o twoim sklepie…
Dziękuję pani Teresie za kawę, za rozmowę. Życzę dużo zdrowia. Gdzie spędzi święta?
– Zawsze były u mnie, cała rodzina się zjeżdżała, syn przyjeżdżał i mówił, że musi wejść na Śnieżnik. W tym roku będę we Wrocławiu. Wszystkiego dobrego pani Wandziu, proszę iść zjeść ciepły obiad, mamy tu w Stroniu codziennie za darmo dla wszystkich – żegna mnie.
Jeśli chcesz pomóc mieszkańcom Stronia Śląskiego, wejdź na www.stronie.pl. Dary dla mieszkańców przyjmuje też lokalny oddział 'Fundacji Tratwa'. Obecnie najbardziej potrzeba szafek, komód, kanap. I ekip budowlanych.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: ww