"Święte krowy warszawskie" to facebookowa grupa zrzeszająca ludzi, którym nie podoba się dzikie parkowanie. Fotografują, publikują i zgłaszają wykroczenia służbom. Marek Smyk jest jednym z administratorów grupy i weteranem "walicowania" czyli wysyłania zgłoszeń do drogówki przy Waliców.
Na rozmowę z tvnwarszawa.pl Smyk - przy 10-stopniowym mrozie - przyjechał na rowerze (do centrum, z Białołęki).
Marcin Chłopaś: Być jednym z najbardziej zagorzałych ciemiężców warszawskich kierowców - jakie to uczucie?
Marek Smyk: Ambiwalentne. Czasami mam wrażenie, że to walka z wiatrakami. Ale coraz częściej zauważam, że niektórzy zaczynają zwracać uwagę. Może nie tyle na to, gdzie parkują, ale czy ich przypadkiem nikt nie filmuje. Troszkę się nerwowo rozglądają. Jak zobaczą, że są nagrywani, reagują na dwa sposoby: albo od razu wulgaryzmy, albo tłumaczenie: że na pięć minut z córką do lekarza, chorą babcię odwiedzić, pralka się zepsuła, suka ma cieczkę...
No ja po prostu muszę tu stanąć, bo jestem ważniejszy niż inni.
Jesteś po prostu pozbawiony empatii!
(śmiech) Nie mam jej zupełnie. Często nazywane jest to konfidenckim terroryzmem, bo przecież nowoczesny człowiek nie po to ma samochód, żeby ktoś mu utrudniał życie. On po prostu musi go zostawić tam, gdzie akurat mu się zachce. Tak jak kura na podwórku musi się załatwić tam, gdzie akurat jej się zachce.
Trudno się dziwić. Samochodów jest dużo, miejsc parkingowych mało. Kierowcy się frustrują i zaczynają robić cokolwiek, żeby w końcu wyjść z tego auta i załatwić swoje sprawy.
Stoimy przed Salą Kongresową, która ma niecałe trzy tysiące miejsc dla publiczności. Wyobraźmy sobie, że chce tu wejść sześć tysięcy osób, bo jest na przykład koncert Mandaryny. I narzekają, że miejsc jest za mało.
Z samochodami jest tak samo – nie parkingów mamy za mało, tylko samochodów za dużo. W Warszawie na tysiąc mieszkańców jest półtora do dwóch razy więcej samochodów, niż na zachodzie Europy. Miasto nie jest z gumy. Nie da się wepchać więcej pojazdów a podobno granice miasta przekracza codziennie milion samochodów.
I gdzieś muszą zaparkować.
Muszą jak muszą. Swoją drogą – tu obok są Złote Tarasy. Patrzę teraz - 680 wolnych miejsc. Dookoła Pałacu też masa wolnych miejsc, pod placem Krasińskich pełno wolnych miejsc, w Witkacu 100 - 150 wolnych miejsc. To prawda, płatne. Ale chleb jest płatny, prąd jest płatny, bilety autobusowe są płatne. Dlaczego parkowanie ma być za darmo? Wiele świętych krów parkuje na dziko, żeby zaoszczędzić (pisaliśmy o tym mechanizmie na tvnwarszawa.pl – red.)
Co jest największą bolączką komunikacyjną naszego miasta?
Moim zdaniem linie autobusowe na peryferiach nie działają najlepiej. Dojeżdżają za rzadko i za mało sprawnie. Z jednej strony miasto promuje przesiadanie się na komunikację zbiorową, z drugiej jest ona problemem, na przykład Zielonej Białołęki, dalekiego Ursusa czy Wilanowa. Często słyszę, że autobusy są rzadko, nie zawsze przesiadki są zrobione tak, że się da od razu zmienić linię.
Ale i tak w Warszawie ponad 50 procent ludzi przemieszcza się komunikacją miejską, więc o czymś to świadczy. Chyba jednak ona działa. Na pewno jest – mimo wszystko – najlepsza w Polsce. To nie ulega żadnej wątpliwości.
To jaki jest ideał komunikacyjny wielkiego miasta?
Komunikacja miejska plus rowery. To jest naukowo udowodnione, że do pięciu kilometrów nie ma wydajniejszego środka transportu niż rower. Wsiadasz i jedziesz. Do 10 kilometrów to już zależy, kto jak jeździ i jaka jest infrastruktura, korki.
Samochodem jednak wygodniej.
Zbyt wiele osób myśli, że musi mieć wygodnie – ma samochód, to nim jedzie, bo ciepło jest, można sobie posłuchać muzyczki, kawkę wypić. Do tego dołożą mit, że w autobusie śmierdzi i są twarde siedzenia, więc zaczynają myśleć "dlaczego ja mam mieć gorzej niż inni?".
Ale tak się po prostu nie da. Nie wszyscy mogą mieć to, czego chcą. Ludzie muszą zrozumieć, że interes wspólny niekoniecznie jest taki sam, jak interes każdego z osobna. A jeśli każdy będzie chciał mimo wszystko ciągnąć tylko w swoją stronę, to stracą na tym wszyscy.
Jak?
Jeżeli wszyscy chcieliby wszędzie jeździć samochodami, to by się zrobiło jedno wielkie zatwardzenie tego miasta i stanęliby w jednym wielkim korku. I wszyscy mieliby gorzej. Koszmarne korki, parkowanie gdzie popadnie. Zresztą to się od dawna dzieje. Na placu Powstańców Warszawskich od kilku lat ludzie oddają honor powstańcom w ten sposób, że na ich pomniku parkują samochody. Ostatnio widziałem tam fajne, luksusowe auto z naklejką "Polska Walcząca, 1944 pamiętamy". Bardzo swoisty sposób na złożenie hołdu powstańcom.
Do takich scen prowadzi namawianie ludzi do jeżdżenia samochodami. Jak czegoś jest za dużo, to się to ulewa bokami, wszelkimi możliwymi szczelinami i robi się bałagan. Miasto to nie wieś, gdzie są od siebie mocno oddalone domy, żeby po nim jeździć samochodem. Jest dużo różnych, lepszych środków transportu.
Ale ten, kto rezygnuje z samochodu, ma gorzej. Na tym swoim rowerze nie dojedziesz tak szybko, jak autem.
To zależy gdzie i skąd. Do Wrocławia na pewno dojadę szybciej samochodem. Z Tarchomina do centrum w godzinach szczytu to już jest porównywalny czas dojazdu. Tyle, że jadąc rowerem parkuję od razu, przy stojaku koło celu. A jak jadę samochodem muszę jeszcze poszukać legalnego miejsca, albo zaparkować w pewnej odległości i dojść.
A jak miejsca nie ma?
To jeżdżę i szukam, aż znajdę. Gdy się z kimś umawiam i wiem, że będę jechał samochodem, to mówię: proszę wziąć poprawkę na ewentualne spóźnienie, bo będę jechał samochodem. W Warszawie trzeba mieć dużo wolnego czasu, żeby nim jeździć.
I dlatego dręczysz sprytniejszych kierowców?
Nie jestem w tym odosobniony. Grupa "Święte krowy warszawskie" ma ponad 10 tysięcy członków. Tysiące ludzi coraz częściej zwracają uwagę na ten dziki wschód parkingowy, na ten bałagan widoczny wszędzie w centrum.
Nie chodzi o to, że się uwzięliśmy. Często słyszymy: jak ci się coś nie podoba, to wyjedź. Ja jestem zdania, że jak mi się coś nie podoba, to próbuję wszelkimi legalnymi środkami na otoczenie wpływać po to, żeby je zmienić. Jak mi się nie podoba rozjeżdżony trawnik, z którego sobie zrobiono parkingowisko, to piszę mail do dzielnicy czy zarządcy drogi, żeby o niego zadbali, postawili słupki. Zazwyczaj to działa.
Po prostu nie jest mi obojętne otoczenie, w którym żyję, nie podoba mi się bałagan.
I przez to egoistycznie nie pozwalasz żyć innym, którzy jakoś sobie chcą poradzić i przetrwać.
Nie widzę zależności, że jak ktoś nie zaparkuje na zakazie, to umrze. Ja nie parkuję na zakazach i żyję. Podporządkowanie się zasadom nie jest egoistyczne, tylko jest działaniem w interesie wspólnym. Reakcje na zwracanie uwagi są różne – czasami to agresja i wulgaryzmy, czasami odpowiedź: przepraszam, nie wiedziałem, że to jest przystanek autobusowy, albo że to kółko z obwódką i krzyżykiem to zakaz parkowania a nie jakaś sugestia, że raczej nie należałoby tu zbyt często zostawiać samochodu.
"Ale te autobusy są słabo skomunikowane, 10 przesiadek, spóźniają się, nie przyjeżdżają. Dlaczego mam jechać dwie godziny zamiast 25 minut samochodem"?
Jeżeli jedziesz 25 minut a potem 15 minut szukasz legalnego miejsca parkingowego, zamiast jechać dwie godziny, to i tak jesteś o godzinę i 20 minut do przodu. To jest miasto. Jeśli mieszkasz tu od wczoraj, to rozumiem, że możesz o tym nie wiedzieć. Ale w przeciwnym razie, bierzesz poprawkę - jak każdy dorosły człowiek - na to, że będą problemy z parkowaniem.
Ile świętych krów namierzyłeś?
W ciągu ostatniego roku w skrzynce z wysłanymi zgłoszeniami mam kilkaset maili. Ale na pewno nie więcej niż 500, przy czym w każdym mailu jest od kilku do kilkunastu "krówek", rzadko zgłaszam pojedyncze przypadki.
Nic innego nie robisz, tylko walczysz?
Przeciwnie. Pracuję po kilkanaście godzin na dobę, mam mnóstwo własnych spraw. Zgłaszanie świętych krów jest tylko przy okazji. Odpuszczam im bardzo często, bo na przykład nie mam nawet czasu na zrobienie zdjęcia.
Jak wygląda współpraca ze służbami?
Różnie. Rekord straży miejskiej z reakcją na zgłoszenie nieprawidłowego parkowania to było 60 godzin. W Nowym Jorku dla porównania to między 5 a 7 minut. W Warszawie zwykle 3-4 do 12 godzin. Czyli przy założeniu, że ludzie parkują przyjeżdżając do pracy, około 10 jest ostatni dzwonek, żeby ich zgłosić, inaczej strażnicy przyjadą w nocy i stwierdzą, że wykroczenia nie było.
Wśród walczących z nielegalnym parkowaniem powszechna jest opinia, że miasto nie chce rozwiązać tego problemu.
To nie jest pozbawione podstaw zdanie. Warszawa jest najbogatszą metropolią w Polsce. Ma wystarczająco dużo środków, żeby sobie z tym poradzić, ale to nie bardzo się dzieje. Straż miejska jest niedofinansowana. Przychodząc do niej na służbę dostaje się mniejszą pensję niż "na kasie w dyskoncie". Pewnie władze uznają kierowców za jakiś elektorat, który może się odwrócić, gdy będzie pociągany do odpowiedzialności za wykroczenia.
Ale ludzie, którym przeszkadza robienie szrotu z centrum miasta, też są elektoratem i chyba nawet liczniejszym.
Chociaż ostatnio mam wrażenie, że straż miejska wzięła się do pracy. Może znalazła klucz do magazynu, w którym leżą blokady. Od kilkunastu dni zakładają ich coraz więcej. W naszej grupie to wywołuje wielkie poruszenie. Może wkurzenie ludzi wreszcie doszło do punktu krytycznego i miasto już nie może chować głowy w piasek?
Nikt poza strażą się tym nie zajmuje?
Zgłoszenia często wysyłam do wydziału ruchu drogowego policji. Tam też liczba spraw na jednego policjanta jest tak duża, że oni po prostu fizycznie nie wyrabiają, choć wydaje mi się, że rozumieją problem.
I jak reaguje policja?
Kiedy się wyśle mailem informację w trybie określonym przez kodeks postępowania administracyjnego, wszczynana jest procedura wyjaśniająca. Właściciel pojazdu jest wzywany, najczęściej nie pamięta, komu powierzył swój samochód. Nawet gdy jest piąty raz wzywany, nie pamięta.
To w ogóle bardzo ciekawe, bo skleroza jest jednym z najczęstszych schorzeń właścicieli samochodów. Nie dość, że ciągle je pożyczają, to jeszcze nie pamiętają komu pożyczyli. Może jeden na 10 to kontroluje. Czasami taki kierowca nie pamięta, kto jego samochodem przyjechał do niego do pracy. Nawet jak na moim filmie widać jego twarz, to on nadal nie pamięta, kto jego samochodem przyjechał w to miejsce...
[W tym momencie obok nas taksówka wjeżdża na chodnik] Oooo! Jak pięknie wjeżdża samochód na przystanek autobusowy! Ale to jest taksówkarz, on musi. On jest w pracy. Jego pewnie zmuszają, żeby jeździł po chodnikach…
No więc wszczynana jest procedura, czasami "zgłaszacz" – jak to pięknie nazywają policjanci – jest jeszcze wzywany na dodatkowe uzupełnienie protokołu. Niektórzy uważają, że to jest po to, żeby aktywistom pokazywać, że nie warto przesyłać zgłoszeń, bo będzie się wzywanym, co jest jakąś niedogodnością, trzeba przyjechać, najczęściej w ciągu dnia pracy, pisać protokół i tak dalej. Zwykle te zeznania wyglądają tak, że dnia tego i tego tu i tu widziałem to i to, a informację o tym wysłałem mailem.
Dostajesz później jakąś informację, co się stało dalej?
Dostaję polecony, jeśli nie udało się ustalić, kto jest właścicielem albo kierującym samochodem. Bo na przykład nie przebywa pod adresem zameldowania. Po prostu idzie na pocztę, widzi list z policji, to nie odbiera. A jak nie odbiera, to się go nie da znaleźć. Sprawa umorzona, koniec.
Oczywiście wtedy jest informacja, że numer rejestracyjny pojazdu jest w bazie i kiedy będzie kontrola drogowa, to zostaną wyciągnięte konsekwencje wobec tej osoby. Często w piśmie do mnie jest policyjna informacja, że właściciel nie pamięta, albo nie wskazał kierującego pojazdem. Za niewskazanie też jest mandat, ale bez punktów – od 20 złotych do 5 tysięcy, a nie 100 złotych jak zazwyczaj za parkowanie w miejscu niedozwolonym.
Niekiedy policja pisze – gdy auto jest firmowe – że w systemie REGON nie figuruje taka firma, bądź adres jest nieaktualny, więc nie można pociągnąć do odpowiedzialności kierowcy. Być może policja nie wie, że oprócz przestarzałego REGON, który będzie likwidowany, są znacznie nowocześniejsze rejestry KRS i CEIDG, gdzie trzeba mieć aktualne dane, bo się inaczej na przykład nie da podpisać umowy między firmami. Czasami jeszcze…
… nie mam siły słuchać więcej. Może po prostu nie ma narzędzi prawnych, żeby się skutecznie pozbyć tych "świętych krów"?
Oczywiście, że są narzędzia. Leżą w ratuszu. A pieniądze na te narzędzia leżą, a może raczej stoją, na ulicy. Nie da się w Warszawie zrobić zdjęcia ulicy bez nieprawidłowo zaparkowanego samochodu w tle. Co za problem, żeby patrole straży miejskiej chodziły po mieście i wyciągały konsekwencje od każdego nieprawidłowo parkującego kierowcy? Jeśli nawet właściciel nie pamięta, komu powierzył samochód, to dostaje mandat, najczęściej 100 złotych. Jeśli taki człowiek zapomni 10 razy w ciągu tygodnia to się już robi 1000 złotych. Gdyby zapłacił cztery tysiące w ciągu miesiąca za parkowanie w centrum, to może by przeliczył, że to jest 48 000 złotych rocznie i chyba lepiej kupić cztery bilety kwartalne za łącznie 1000 złotych i mieć 47 000 na wycieczkę dookoła świata. Albo postawić samochód na płatnym, legalnym parkingu.
W Złotych Tarasach, obok których stoimy, zawsze, ale to zawsze są wolne miejsca parkingowe. Oczywiście trzeba za nie zapłacić. Tylko nie wiem, skąd w ludziach przekonanie, że miejsce na ich samochód jest jak podstawowe prawa człowieka i społeczeństwo musi je zapewnić, a jeśli tego nie robi, można auto postawić gdzie popadnie. Tego w konstytucji – o ile wiem – nie ma.
rozmawiał Marcin Chłopaś