"Wybrałem Warszawę, mogę z niej zrezygnować"

Kuba Kawalec/ fot. Bartosz Andrejuk
Kuba Kawalec/ fot. Bartosz Andrejuk
Źródło: | PAP/MSW
Drażnią go warszawskie osiedla, gdzie sąsiedzi nie mówią sobie "Dzień dobry". Wkurza przedszkole, bo nie ma w nim miejsca dla jego syna. Denerwuje ulica Batystowa, gdzie od 5 lat minimum dwa razy w roku łapie gumę. Kuba Kawalec, wokalista zespołu happysad, widzi w Warszawie chamstwo, choć uważa, że bywa ono bardzo poczciwe. Do stolicy przyjechał 7 lat temu. Za pracą. Dziś chce się wyprowadzić. Na Kabatach opowiedział portalowi tvnwarszawa.pl jak to się stało, że do niedawna nikomu nieznany zespół ze Skarżyska Kamiennej, dziś potrafi wypełnić po brzegi klub Stodoła.

Bartosz Andrejuk: Kiedy przyjechałeś do Warszawy?

Kuba "Quka" Kawalec: Na wiosnę 2003 roku. Miałem wtedy bardzo trudny okres w życiu. Po 7 latach mieszkania z dziewczyną w Krakowie, wróciłem do mamy, do rodzinnego Skarżyska. Byłem bez pracy, po studiach i z megadołem. O zespole w ogóle nie myślałem. Nie mówiąc o życiu z grania i pisania piosenek. Jednak chciałem zrobić coś szalonego, zwrot o 180 stopni. Zdecydowałem się na przeprowadzkę ze Skarżyska do Warszawy, miasta które kojarzyłem z wieżowcami i pędzącymi autami. prawo prawo prawo

BA: Wcześniej jednak zespół happysad przyjeżdżał do Warszawy. Zagraliście tu kilka koncertów.

KK: Zagraliśmy na otrzęsinach przed Daabem w Stodole, w 2002 roku. To był masakryczny stres. Nasz gitarzysta Cegła z nerwów się porzygał. Nie mieliśmy swoich instrumentów, wszystko pożyczone. Nasz ówczesny perkusista Paweł w ostatniej chwili zaczął się wahać czy grać. Myśmy go błagali by zagrał. Do tego po próbie w Stodole podszedł do nas Celina, menager T-Love, i powiedział, że chce byśmy zagrali też następnego dnia przed T-Love i Pidżamą Porno na SGH. Jak Paweł to usłyszał, to mówi, że nie ma mowy, że on następnego dnia pracuje i to w ogóle jest niemożliwe, by on zagrał. Celina zadzwonił nawet do jego szefa, myśmy też Pawła prosili, no i jednak został. W międzyczasie odwalił kichę. Rano przed koncertem wyszedł na miasto się przejść, i zadzwonił z pociągu, że wraca do domu, że to jednak nie dla niego. Myśmy go znów błagali, by ten jeden raz ostatni zagrał. No i wysiadł z pociągu w połowie drogi i wrócił. Po koncercie pojechaliśmy do domów i nastała stagnacja. Jakiś czas później Artur, nasz basista, dostał propozycje by przenieść się do Warszawy. Miał zapewnioną pracę w banku. Pomyślałem: "Jedźmy więc wszyscy!". No i pojechaliśmy za pracą. Nie wmawialiśmy sobie, że po to by grać tu koncerty.

BA: Perkusista też pojechał?

KK: Został. Dziś mówi, że żałuje.

BA: Trafiłeś wreszcie do stolicy.

KK: Poznałem tu dziewczynę, moją dzisiejszą żonę. U niej waletowałem. Zacząłem szukać pracy. Rozsyłałem tylko CV. Byłem na paru rozmowach kwalifikacyjnych. Na jednej mi kazali brodę zgolić i powiedzieli, że się odezwą. Brodę zgoliłem, firma się nie odezwała. Miałem przez to traumę. Przez następne trzy miesiące grałem na komputerze w Małysza i rozsyłałem CV. Pracy nie znalazłem.

BA: No więc jak to się stało, że wydaliście płytę "Wszystko jedno", którą Lampa wybrała jedną z 10 najważniejszych płyt ostatniego dziesięciolecia?

KK: Nagle w czerwcu 2003 roku odezwało się SP Records, że chcą nam wydać płytę. Nie wiem jakim cudem to się stało. Nigdy nie wysyłaliśmy nigdzie demówek. Nawet nie mieliśmy pojęcia, że trzeba je wysyłać. Demówkę nagraliśmy, bo chcieliśmy mieć pamiątkę. Jednak Sławek Pietrzak, właściciel SP Records, nas wypatrzył. Podobno poleciły mu go nas zaprzyjaźnione zespoły Naiv i Stan miłości i zaufania. Oni wtedy nagrywali taką płytę "Rock po 89 r.", z piosenkami młodych kapel, i nas zaprosili do projektu. Daliśmy dwa numery. Oni tę płytę rozdawali na koncertach m.in. na Punk Rock Later. Mit krąży, że dali tę płytę Pietrzakowi. I tak trafiliśmy do SP Records. Od tej płyty wszystko się zaczęło.

BA: Co się zmienia? Nagle jesteście sławni i bogaci?

KK: Proszę Cię! Przed wydaniem płyty zagraliśmy z 7 koncertów. Na naszej pierwszej samodzielnej trasie koncertowej było czasami po 70 osób na sali. Jak z trasy przywoziłem kilka dyszek, to tydzień można było przetrzymać. Byliśmy jak liść na wietrze. Mieliśmy dużo szczęścia. Od tych 70 osób, nagle na koncertach zaczęło się pojawiać 500 – 600 osób. Absolutny szok.

BA: Graliście wtedy za bilety?

KK: Do dziś tak jest.

BA: Zmierzam do pytania, kiedy udało Ci się zacząć żyć z grania i pisania piosenek?

KK: Cały czas byłem na garnuszku u mojej Agi, mojej dziewczyny, przyszłej żony. Jakieś tam pieniądze przywoziłem, ale to był mały procent domowego budżetu. W międzyczasie zaliczyłem trzymiesięczny epizod w pracy. Pracowałem w firmie, która udźwiękawia reklamy. Żona mnie wkręciła. Poznałem tam realizatorów dźwięku i trochę techniki liznąłem. Jednak wszystko działo się bardzo szybko. Z każdym koncertem było coraz więcej ludzi. Nowe propozycje. Ja się nie zastanawiałem, co to będzie za chwilę. Miałem z tego wielką frajdę. Nikt nie myślał o wyniku finansowym, tylko o frajdzie. Po pierwszej trasie przywoziłem 100 zł z weekendu. Dla zespołu, który w zasadzie nie miał instrumentów i pieniędzy, to że zaczęły nas grać radia, to był kosmos. Największy nasz skok popularności zaliczyliśmy przed drugą płytą. Wtedy zaczęło przychodzić po 600 – 700 osób. Byliśmy w megaszoku. Absurd. Nie wiedziałem jakim cudem to się dzieje.

BA: Zaczęliście grać w Stodole. Musieliście być pewni, że ją wypełnicie

KK: Dla mnie to było wariactwo. Mówiłem do Haresa [menadżer zespołu – przyp. red.]: "Weź się zastanów. Źle nam w tej Proximie?". To było dla mnie rzucanie się z motyką na słońce. Hares jednak zawsze wierzył. Graliśmy wtedy koncerty na 1000 osób. To była masakra. Pamiętam jak ruszyliśmy do Krakowa, a tu telefon od organizatora "Wszystkie bilety sprzedane. Będzie 1600 osób". W busie zapadła cisza. Nigdy tego nie zapomnę. Byliśmy pewni, że się ktoś pomylił. Nie mieliśmy promocji, niczego. Druga płyta przeszła przecież bez echa, a tu nagle takie tłumy na nasze koncerty przychodzą.

BA: Mieszkasz w Warszawie już od 7 lat. Jak się tu odnalazłeś?

KK: Bardzo mnie to miasto przytłacza. Nie potrafię się z nim zżyć. Tryb mojej pracy nie pozwolił mi się zaprzyjaźnić z Warszawą. Poruszam się oczywiście płynnie po stolicy. Jednak mam problem zgiełku. Chętnie stąd uciekam. Mam plan, żeby się wyprowadzić pod Nowy Sącz. Mam problem z Warszawą, nie kryję. Jest drogo, tłumy ludzi, bardzo dużo aut, ciasno. Przytłacza mnie to. Nie zrozum mnie źle. Moi przyjaciele próbują zarazić mnie tym miastem. Zazdroszczę im tej mięty, tego że potrafią się tak cieszyć zabytkowymi studzienkami na ulicy. Ja nie mogę tego złapać. Poza tym jak wracam z koncertów do domu to odsypiam. Jak mam wolne trzy miesiące, to chce stąd uciekać, chcę się wyprowadzić.

BA: Dlaczego?

KK: Mam taką potrzebę. To nie jest wina Warszawy. Raczej wielkich miast, do których ja nie pasuję. Mam problem z tłumem, blokami, sąsiadami, którzy nie mówią "Dzień dobry". Mieszkam na Kabatach od 5 lat, w sklepie tuż obok domu jestem codziennie, i za każdym razem czuję się jakbym był po raz pierwszy.

BA: Byłeś w Muzeum Powstania Warszawskiego?

KK: Byłem trzy razy. Płyta Lao Che mnie do tego przekonała. Mój dziadek był partyzantem. U nas w świętokrzyskim kult partyzanta jest mocny. Zazdroszczę ludziom, że potrafią się pasjonować historią miasta. Mam kolegę, Adama Jakóbczyka. On mnie oprowadzał po całej Warszawie. Jest znawcą historii Powstania Warszawskiego i ja chłonąłem wszystkie jego opowieści. Wzruszałem się, jak opowiadał mi historię tej wielkiej kamienicy przy ul. Złotej. Włosy mi dęba stawały. Nigdy jednak nie ciągnąłem dalej tematu. To były dla mnie ciekawostki z historii. Może coś ze mną jest nie tak? Nie wiem.

BA: A powiedz mi, co Cię najbardziej w Warszawie razi?

KK: Ja nie mam awersji do Warszawy. Nikt mnie tu nie pobił, nie skrzyczał. Jednak tu każdy jest obcy. To nie jest wina Warszawy, raczej dużej społeczności. Jak jadę na wieś, to idę sobie boso do sklepu. Napakuję do koszyka jedzenia, a pani sklepowa mówi mi, że 20 zł mam zapłacić. Zawsze się dziwię, że tak mało.

BA: A plusy Warszawy?

KK: Bardzo dużo zawdzięczam ludziom, których tu poznałem. Właściwie mam tu wszystkich znajomych. Nie mogę niczego złego powiedzieć o Warszawie, bo tu jest za dużo dobrych ludzi. Tu mieliśmy pierwsze duże koncerty. Tu nas zauważono. Jednak ciężko mi się tu żyje. 60 zł kosztuje taksówka z Kabat do Centrum. To jest skandal. W Skarżysku za 60 zł by mnie po mieście wozili autem od rana do wieczora. Miałbym wycieczkę turystyczną. Ja sam wybrałem Warszawę i sam mogę z niej zrezygnować.

BA: Zespół Karol i Paula (http://www.myspace.com/paulaikarol) nagrał ostatnio piosenkę "Goodnight Warsaw". Bardzo fajna sentymentalna pocztówka ze współczesnej Warszawy. Ty byś potrafił zainspirować się stolicą?

KK: Mnie tak Warszawa nigdy nie natchnęła. Może jak stąd wyjadę to coś się zmieni? Rozstania są zawsze przecież ciężkie, mocno emocjonalnie. Warszawa nie sieje natchnieniem. Nie strzela we mnie amorami. Chyba jestem mało na nią podatny. Nie chcę nikogo urazić, ale Warszawa mnie nie inspiruje. Gdy Adam usłyszał piosenkę "Pętla" z naszej nowej płyty, to zadzwonił do mnie i był wkurzony. Mówił, że jak to jest o Warszawie, to się przestanie do mnie odzywać. A to jest piosenka o każdym większym mieście. O Warszawie też. To jest o ostatnich przystankach w mieście, gdzie wysiadasz i nie ma już nic.

BA: Mieszkasz przy ostatniej stacji metra w Warszawie. Tu jest las, cisza, spokój. Tak, jak byś chciał.

KK: Bardzo sobie cenię, że nie ma na moim osiedlu przy lesie Kabackim samochodów i motorów. Jednak nie spędzamy 90 proc. czasu w lesie.

BA: Zrozumiałem, że w Warszawie właśnie pęd i hałas Ci najbardziej przeszkadza. Na Kabatach masz ciszę i spokój.

KK: Tak, ale to jest też bardzo snobistyczna dzielnica. Ja mentalnie tu nie pasuję. Mam po prostu dosyć miejsca, w którym załatwianie spraw wymaga wypruwania żył. Mam bardzo mały wpływ na to, co mogę tu robić. Może to kwestia tego, że mam mało czasu dla żony i synka, a w mniejszym mieście mógłbym go mieć więcej? Tu wszystko jest daleko. Na próbę zespołu muszę jechać godzinę. ---ramka 514254|prawo|---

BA: Jak się wyprowadzisz, to na próby będziesz mieć jeszcze dalej...

KK: Wtedy taśmowo będę robił rzeczy. Trzy tygodnie prób, potem trasa. A nie jedna próba na tydzień. Będę tu przyjeżdżał na miesiąc i to starczy.

BA: A myślałeś o tym, żeby do Krakowa wrócić? Tam tez czas wolniej płynie.

KK: To jest identyczne miasto jak Warszawa. Identyczne! Strasznie duże i zatłoczone. Ja chcę mieszkać na wsi.

BA: Co Ty tam właściwie będziesz robić pod Nowym Sączem?

KK: Będę robił to, co w Warszawie wymagało by kredytu w banku na 40 lat. Jak bym musiał taki kredyt brać, to bym tego psychicznie nie wytrzymał. Nie wytrzymałbym ciśnienia: "Musisz robić piosenki! Musisz grać!", by na starość powiedzieć: "uff, spłaciłem". Na wsi nie będę robił niczego innego niż to, co robię tu. Jednak będę się czuł dużo swobodniej. Będę mógł wyjść w gaciach na trawnik, będę mógł zbudować synowi boisko, będę odrobinę wolniejszym człowiekiem.

BA: Tu też możesz wyjść z synem na boisko.

KK: Chodzę przecież. Wiesz co mnie jeszcze denerwuje w Warszawie? Teraz szukam przedszkola dla syna. Ja jestem z natury uczciwym człowiekiem. Nigdy nikogo nie oszukałem. Nie kłamię i nie będę. I ja, żeby posłać syna do przedszkola pod domem, muszę jakiś przekręt w papierach zrobić. Brakuje miejsca. To jest straszne. Dlatego też chcę się wyprowadzić, do miejsca, gdzie nie ma problemów z przedszkolami. Nie mówię, że tak jest tylko w Warszawie. Jednak w Warszawie też tak jest i to mnie przytłacza.

Mój blok jest ostatnim numerem przy ulicy Batystowej. W centrum Europy część osiedla sobie postawiła donice na podwórku, by inna część ludzi nie jeździła im pod oknami. W ten sposób zabronili nam wyjazdu utwardzoną częścią ulicy. Od 5 lat muszę jeździć po wertepach, gdzie gumę łapię średnio dwa razy w roku. Kiedyś tam koparka leżała przez cały dzień i nie dało się dojechać do domu. Masakra. Podobno tam jakiś pan ze sfer politycznych sobie te donice wymyślił. Cholera wie. Pewne jest to, że żonę w ciąży muszę wozić po tych obrzydliwych dołach. Pomijam, że samochód się niszczy. Taksówki tam odmawiają przyjazdu!

BA: Przy tej Batystowej to pewnie miałeś dużo nieprzyjemnych przygód?

KK: Kiedyś wyjeżdżam na tę moją straszną drogę i puka mi ktoś w okno. Tam się jedzie 2 km na godzinę. Szybciej się nie da. Pan puka w szybę i mówi: "Przepraszam, ja jestem tu z budowy. Dzwonili ze szpitala, że żona miała wypadek na Pradze. Mógłby mnie pan tam zawieść?" Akurat było tak, że nie mogłem, bo musiałem być szybko w domu. Powiedziałem mu, że mogę zapłacić za taksówkę, bo przecież człowiek musiał się tam dostać. O 17.00 zresztą jechalibyśmy na Pragę dwie godziny, więc to nie miało sensu. Dałem mu 60 zł, zostawiłem mój numer telefonu i wiesz co? Do dziś się nie odezwał. W dwie sekundy dałem mu 60 zł, a to mógł być przecież oszust. Dziwne to było.

BA: Ty masz problemy z odmawianiem?

KK: Wielki. Moi koledzy uczą mnie asertywności, żeby być asertywnym trzeba mieć w sobie chama.

BA: A warszawiacy mają chama?

KK: Ludzie, których tu poznałem często go mają, ale wiesz, takiego poczciwego chama. Przez to stereotyp typowego warszawiaka mi się zaburzył.

BA: Jak Ci się podoba nowa piosenka Grabaża z refrenem: "Żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w ch***"?

KK: Bardzo podoba mi się gorzki klimat tej płyty. Grabaż w wysokiej formie. Jednak nie szukaj moich argumentów przeciw Warszawie. Wszystko, co mówię, dotyczy dużych miast, do których ja nie pasuję. Ja nie mówię gorzko o Warszawie, ja mówię gorzko o dużych miastach. Nie mam więzi z Warszawą. Mój dziadek nie wyzwolił tego miasta. A Powstanie Warszawskie to piękna historia, jednak nie jestem z nią związany.

BA: Na koniec powiedz jakie masz plany artystyczne na przyszłość?

KK: Mamy w cholerę piosenek, które po prostu zaczęliśmy. Jest super refren, ale nie ma ani kawałka zwrotki. W głowie mam kilka przebłysków, ale nic się nie rodzi, dlatego nie jestem w stanie nic powiedzieć. Mam apetyt na duży odskok, na trip-hopową płytę dajmy na to. Jednak jestem realistą, że o taką będzie nam bardzo trudno, bo nie jesteśmy na tyle dobrymi muzykami. Planujemy sobie zespołowo w kwietniu na Mazury pojechać. Może coś się urodzi. Odstrzelić chcemy się od pędu. Mamy już zarezerwowany domek. Wiesz o co chodzi. Fajnie będzie.

Rozmawiał Bartosz Andrejuk. Autor jest reporterem "Rytmu Miasta" TVN Warszawa.

Czytaj także: