Organizatorzy marszu narodowców domagają się dymisji komendanta głównego policji, a winę za środowe zamieszki zrzucają na funkcjonariuszy. Sobie nie mają nic do zarzucenia. Twierdzą, że zrobili wszystko, "żeby zapobiec prowokacjom i uniknąć eskalacji wydarzeń". Do ich zarzutów odniósł się rzecznik Komendy Stołecznej Policji.
Na początku tygodnia organizatorzy marszu informowali, że w tym roku - ze względu na sytuację epidemiczną - manifestacja przyjmie formę zmotoryzowaną. Środowy przejazd rozpoczął się na rondzie Dmowskiego około godziny 14, ale oprócz samochodów i motocykli, zjawiła się duża grupa pieszych. Pojazdy i pochód wyruszyły Alejami Jerozolimskimi, mostem Poniatowskiego i aleją Poniatowskiego do ronda Waszyngtona. W planach rajdu był później powrót tą samą trasą do Dworca Centralnego. Tak się jednak nie stało ze względu na starcia z policją, do których doszło wkrótce po rozpoczęciu marszu.
Do incydentów dochodziło na rondzie de Gaulle'a i przed Muzeum Narodowym. Maszerujący rzucali racami i petardami w okna między innymi Domu Kultury Śródmieście, budynków wokół ronda, także w policjantów i dziennikarzy. W mieszkaniu znajdującym się na trasie marszu, przy wiadukcie mostu Poniatowskiego, wybuchł pożar.
"Policja złamała wszelkie wcześniejsze ustalenia"
- Wczorajsze wydarzenia w centrum Warszawy nie były formalnie żadnym zgromadzeniem. Widzieliśmy wszyscy postawę Rafała Trzaskowskiego, sądów. Natomiast zarząd Stowarzyszenia Marsz Niepodległości podjął wszelkie możliwe działania, żeby zapobiec prowokacjom i uniknąć eskalacji wydarzeń - oświadczył w czwartek Damian Kita, rzecznik Stowarzyszenia Marsz Niepodległości.
Narodowcy zorganizowali przed południem konferencję prasową przed siedzibą Komendy Stołecznej Policji, by skrytykować środowe działania funkcjonariuszy. - Policja złamała wszelkie wcześniejsze ustalenia. Pan rzecznik Marczak przerzuca na nas odpowiedzialność za wczorajsze wydarzenia - stwierdził Kita.
W podobnym tonie wypowiedział się Robert Bąkiewicz, prezes Stowarzyszenia Marsz Niepodległości. - Apelowaliśmy między innymi o to, żeby to świętowanie odbywało się na motocyklach i rowerach. I to w dużej mierze się udało, bo przyjechało dużo samochodów. Natomiast policja nie dała możliwości udziału w świętowaniu tym zgromadzonym. Blokowała ich w korkach po dwie trzy godziny, innym kazała zostawić samochody - zarzucał.
- Potępiamy akty chuligaństwa, wandalizmu, akty które łamią prawo. Natomiast nie one w naszej ocenie są rzeczywistą przyczyną tych zajść. Kiedy kawalkada samochodów mogłaby ruszyć, przejechać nawet inną trasą, ci ludzie nie wychodziliby z samochodów, spędziliby ten dzień w autach, jeżdżąc radośnie po Warszawie. Na tym tak naprawdę w większości by się skończyło. Policja zadbała o to, by nie mogli w ten sposób manifestować swojej radości z kolejnej rocznicy odzyskania niepodległości - oświadczył.
Do zarzutów organizatorów marszu odniósł się w rozmowie z reporterem TVN24 rzecznik KSP Sylwester Marczak. - Zachęcam wszystkie osoby, by zapoznały się z nagraniami i zobaczyły, w jaki sposób wyglądało zgromadzenie, które miało mieć inny charakter. Były tam pojazdy, które mogły przejechać. Później, kiedy tłum ludzi pojawił się na rondzie, nie było już możliwości, żeby puszczać dalej jakiekolwiek pojazdy. Z prostej przyczyny: tłum nie może być w takiej sytuacji, że będą w jego kierunku kierowane kolejne pojazdy. Dlaczego? Bo mówimy o odpowiedzialności i bezpieczeństwie osób, które biorą udział w zgromadzeniu. Nawet jeżeli mamy do czynienia ze zgromadzeniem nielegalnym, nawet jeżeli w tym zgromadzeniu są atakowani policjanci - odpowiedział rzecznik KSP.
Jak dodał, policjanci kierowali w środę ruchem i wskazywali zmotoryzowanym, że ulice w centrum są zamknięte. - Na pytania osób, co mają zrobić, po prostu mówili, żeby parkowali, bo nie ma możliwości przejazdu. Z tego, co ja wiem, to zaproszenia (do dołączenia do przemarszu - red.) były ze strony pana Bąkiewicza i Stowarzyszenia Marszu Niepodległości, a nie policjantów - powiedział rzecznik KSP.
Bąkiewicz: nie można było jechać samochodami
Robert Bąkiewicz pytany przez dziennikarzy o to, dlaczego sam zdecydował się iść w marszu, odpowiedział, że "nie było rajdu". - Nie można było jechać samochodami. Jak nie można jechać samochodami, to nie można jechać samochodami. Ludzie się poruszali, widzieliśmy pewne napięcia, bo w każdej bramie i każdej bocznej ulicy stały uzbrojone oddziały policji, co nie miało wcześniej miejsca i wszystkie moje działania były tylko działaniami podejmowanymi po to, by deeskalować napięcia - powiedział.
Na nagraniach z wczorajszego zgromadzenia widać jednak, że pośród maszerującego tłumu jadą auta i motocykle, można też dostrzec piętrowy autobus oklejony banerami Konfederacji. Jeszcze w środę wieczorem Bąkiewicz pisał na Twitterze: "Kończymy zmotoryzowany Marsz Niepodległości". Do postu załączył zdjęcie motocyklistów z biało-czerwonymi flagami na tle pieszych uczestników marszu.
- Zanim rozpoczął się marsz, chcieliśmy przejechać samochodami technicznymi, które miały odpowiadać za bezpieczeństwo, logistykę i nawigację. Drogówka zabroniła, zablokowała przejazd dla tych samochodów nawigacyjnych, które miały jechać jako pierwsze. Dopiero po długich apelach udało się przejechać. Później ta sytuacja się powtarzała już na błoniach - mówił rzecznik Stowarzyszenia Marsz Niepodległości.
Gdy w środę po godzinie 14 tłum zaczął kierować się z ronda Dmowskiego w stronę Stadionu Narodowego, można jednak było dostrzec tam auto organizatorów ze sprzętem nagłośniającym. - To jest właśnie jedna z tych sytuacji, gdy możemy ocenić, czy jest prawdą to, co mówił pan Bąkiewicz. Mamy do czynienia z pojazdami, które zawsze będą ograniczane z naszej strony, bo bezpieczeństwo osób biorących udział w danym zgromadzeniu jest najważniejsze - odpierał zarzuty Marczak.
- Pamiętajmy o tym, że ta liczba osób, która się zgromadziła, przyjechała do Warszawy między innymi pociągami. Moje pytanie brzmi: czy te osoby miały się przemieszczać samochodami i jakimi? Bo to są również osoby, które przyjechały na zaproszenie Stowarzyszenia Marsz Niepodległości. Więc nie ma żadnej wątpliwości, jak wyglądała rzeczywistość - stwierdził rzecznik KSP.
Narodowcy domagają się dymisji Komendanta Głównego Policji
Rano KSP poinformowała, że w wyniku starć z pseudokibicami rannych zostało 35 policjantów. Stwierdzono u nich urazy kręgosłupa, głowy, w jednym przypadku - złamanie ręki. Najpoważniej ranny policjant ma uraz twarzoczaszki oraz pęknięty oczodół. Trzech funkcjonariuszy cały czas przebywa w szpitalach. Prewencyjnie zatrzymanych zostało 270 osób, zwolniono je po zakończeniu czynności. Dotychczas policja odnotowała około 40 zdarzeń kwalifikowanych jako przestępstwa. W związku z nimi zatrzymano 36 osób, ale niewykluczone są kolejne zatrzymania. Sprawy te dotyczą naruszenia nietykalności cielesnej, czynnego udziału w zbiegowisku, znieważenia policjanta, kradzieży. Funkcjonariusze zabezpieczyli też narkotyki, pirotechnikę, pałki teleskopowe, paralizator oraz broń, która zostanie poddana analizie biegłego.
Rzecznik KSP zaznaczył wcześniej, że do pierwszych zatrzymań agresywnych grup pseudokibiców doszło jeszcze przed wydarzeniami na rondzie de Gaulle'a, w pobliżu ulicy Andersa, gdzie policjanci zostali zaatakowani kamieniami. - Kolejne zachowania agresywne wobec policjantów były między innymi na rondzie de Gaulle'a, gdzie w policjantów poleciały kamienie, gdzie w policjantów poleciały race. Jeżeli to zachowanie określane jest chociażby przez część organizatorów jako prowokacyjne ze strony policjantów, (...) to wychodzi na to, że sam fakt pojawienia się na danym zabezpieczeniu policjantów jest prowokacyjny - ocenił Marczak.
Prezes Stowarzyszenia Marsz Niepodległości miał odmienne zdanie na ten temat. Zdaniem Bąkiewicza, funkcjonariusze "zachowywali się bardzo brutalnie i atakowali dziennikarzy". - Apelujemy o to, żeby służby wyłapały chuliganów i ochraniały zgromadzenie, a nie eskalowały starcia i agresję. Wobec tych skandalicznych działań, żądam dymisji komendanta głównego policji, bo uważam, że te wszystkie działania podjęte wczoraj przed policję, to był powrót do działań sprzed marszu w 2015 roku - mówił Bąkiewicz.
- Sam byłem świadkiem prowokowania agresji, czy starć na błoniach Stadionu Narodowego. Tam naprawdę nic się nie działo, ludzie rozchodzili się do domów, policja zaczęła eskalować to napięcie, używać pałek, gazu, granatów hukowych. I skończyło się to tak, jak widzieliśmy - twierdzi Bąkiewicz. Tymczasem w trakcie marszu z relacji dziennikarzy i policji wynikało, że na błoniach zebrał się tam tłum, który rzucał w funkcjonariuszy racami i butelkami. Później doszło też do zamieszek na peronie stacji Warszawa Stadion.
"Nie ma mowy o żadnej prowokacji"
- My przewidywaliśmy, że Marsz Niepodległości zostanie wykorzystany do prowokacji. Pamiętajmy o tym, że przez trzy tygodnie wcześniej odbywały się zgromadzenia i manifestacje środowisk lewicowych, które niszczyły pomniki, zabytki, profanowały kościoły, atakowały fizycznie obrońców kościołów, lała się krew. Policja nie podejmowała żadnych działań. Policja ma tutaj widać jakby podejście - rozróżnienie między manifestującymi. Tym daje się ochronę, innych się bije, pałuje i gazuje - przekonywał Bąkiewicz.
Sugerował też, że w sieci pojawiają się nagrania, które mają świadczyć o tym, że prowokatorami byli nieumundurowani policjanci. Nie podał jednak konkretnych przykładów, ale podkreślił, że to "wymaga wyjaśnienia ze strony policji".
- W tym przypadku nie ma mowy o żadnej prowokacji. Mamy do czynienia wyłącznie z agresją ze strony tłumu. I tak, jak przy każdych innych zgromadzeniach: czy to był strajk przedsiębiorców, Strajk Kobiet czy wczorajszy Marsz Niepodległości, zawsze interweniowaliśmy, gdy byli atakowani policjanci - zauważył Marczak. Podczas porannej konferencji podsumowującej wczorajsze wydarzenia stwierdził, że policjanci mieli "do czynienia z bitwą, chuliganami, którzy przyszli walczyć".
Rzecznik KSP odpierał też zarzut zmiany taktyki. - Przy wszystkich zgromadzeniach, przy wszystkich zabezpieczeniach, tak samo działali policjanci - dodał. Przypomnijmy, że choćby podczas ostatniego protestu przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego policja również używała środków przymusu bezpośredniego. Siłą z jezdni usunięci zostali demonstranci blokujący aleję Szucha przed siedzibą Ministerstwa Edukacji Narodowej.
Policja: organizator nie panował nad marszem
- Rozumiem intencje, w jakich ten marsz powstał, ale na pewno nie można powiedzieć, żeby ktokolwiek, kto organizował ten marsz, nad nim panował - powiedział rzecznik KSP podczas czwartkowej konferencji prasowej, zorganizowanej tuż po zakończeniu manifestacji. Jak dodał, "nie przypomina sobie tego typu sytuacji, kiedy tłum tak agresywnie napierał na policjantów".
Tymczasem przedstawiciele Stowarzyszenia Marsz Niepodległości nie mieli sobie w tej kwestii nic do zarzucenia. - Wypinam pierś do komendanta głównego policji, żeby mi przyczepił tutaj medal za to, że podejmowałem działania, żeby był spokój wtedy, kiedy policji i osób, które mogłyby deeskalować to napięcie brakowało - mówił przed siedzibą KSP Bąkiewicz.
Będzie kara za konferencję bez maseczek?
Podczas konferencji przedstawiciele Stowarzyszenia Marsz Niepodległości wystąpili z odsłoniętymi twarzami. Po konferencji zostali wylegitymowani przez funkcjonariuszy. - Policjant poinformował mnie, że skieruje wniosek do sanepidu o ukaranie mnie za brak maseczki - powiedział PAP Robert Bąkiewicz.
Tę informację potwierdził na antenie TVN24 rzecznik KSP.
Nakaz zasłaniania nosa i ust w przestrzeni publicznej obowiązuje w całym kraju od soboty 10 października. Z obowiązku tego zwolnione są osoby z zaświadczeniem lekarskim lub z dokumentem potwierdzającym niepełnosprawność lub niesamodzielność. Za brak maseczki można dostać mandat w wysokości do 500 złotych, a sąd może nałożyć o wiele wyższą grzywnę - do pięciu tysięcy złotych.
Źródło: tvnwarszawa.pl, PAP
Źródło zdjęcia głównego: Artur Węgrzynowicz/tvnwarszawa.pl