Karetką jechał ponad 100 km/h, bez pacjenta. Dziewięcioletnia Ewa nie żyje, wyrok dla kierowcy

Ewa zginęła pod kołami karetki
Policja o zdarzeniu
Źródło: TVN24
W więzieniu ma spędzić pięć i pół roku. Siedem lat nie może wsiąść za kierownicę. Taki wyrok usłyszał kierowca karetki, który śmiertelnie potrącił dziewięcioletnią Ewę. 60-latek w terenie zabudowanym jechał ponad 100 km/h. Włączył sygnały, choć nie przewoził pacjenta.

Wyrok zapadł we wtorek. Sąd Rejonowy w Pruszkowie uznał, że 60-latek jest winien spowodowania wypadku z kwietnia 2019 roku, w którym na przejściu dla pieszych zginęła dziewięcioletnia dziewczynka. Mężczyzna ma spędzić w więzieniu pięć lat i sześć miesięcy. Przez siedem lat nie może prowadzić samochodu, ma też zapłacić 30 tysięcy nawiązki dla rodziny. - Wyrok jest zbliżony do tego, o który wnioskowała prokuratura - mówi Mirosława Chyr, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Warszawie, przypominając, że śledczy chcieli dla kierowcy karetki sześć lat więzienia.

Apelacji nie planuje też rodzina. - My swoje przeżyliśmy i wciąż będziemy przeżywać. Żadna kara nie zwróci życia Ewie i nie uśmierzy bólu - mówią bliscy dziewczynki.

Machnął ręką i poszła

Ewa wracała ze szkoły, szła chodnikiem przy ulicy Promyka w Pruszkowie. Zbliżała się do domu. Z daleka zobaczył ją Robert J., jej sąsiad. Testował akurat auto, które chwilę wcześniej naprawił. Jechał Promyka od wsi Moszna w kierunku centrum. Dojechał do Robotniczej, gdzie przy przejściu dla pieszych stała Ewa. Mieszkał w tym miejscu od 27 lat, wiedział, że jest niebezpiecznie. Szeroka droga, duży ruch. Obok zaplecze spedycyjne. Szczyt. Ludzie wracali z pracy.

Zatrzymał się przed pasami. Robert J. przed sądem: - Machnąłem jej ręką, że może przejść.

I Ewa weszła powoli na przejście. – Nie wtargnęła przed samochód, bo wtedy musiałbym hamować. Szła spokojnie, dziecięcym krokiem. Nie była niczym zajęta, tylko szła. I ledwo co wychyliła się zza mojego samochodu. Wtedy została uderzona przez karetkę.

Bez pacjenta

Piotr K., 60-letni kierowca karetki z kilkunastoletnim stażem jechał wtedy z salowym Emilianem G. Tego dnia mieli jedynie odwieźć pacjenta ze szpitala do domu. Już wracali. K. od razu włączył sygnały świetlne i dźwiękowe choć – jak przyznali podczas rozprawy obaj mężczyźni – nigdzie im się nie śpieszyło. - Tego dnia mogliśmy na spokojnie wracać do szpitala, bo nie było w nim nic nagłego - mówił Emilian G. w sądzie.

Ale Piotr w pewnym momencie przyśpieszył. Zaczął wymijać samochody. Emilian G.: - Jechał szybciej niż powinien tą drogą, a był to teren zabudowany. W mojej ocenie jechał niebezpiecznie.

"Przepuściłem ją na śmierć"

Aż wreszcie dojechali do Promyka, tuż przy skrzyżowaniu z Robotniczą. Na ich pasie stał ciemny samochód (należący właśnie do Roberta J.). Auto zatrzymało się przed pasami dla pieszych. Piotr chciał je ominąć pasem w przeciwnym kierunku. Karetką bujnęło.

Emilian zdążył tylko podnieść głowę. - W ostatniej sekundzie zorientowałem się, dlaczego samochód przed nami się zatrzymał. Krzyknąłem "stój", ale to było pół sekundy przed uderzeniem, nie było czasu, by nadepnąć hamulec. Przez przejście przechodziła już Ewa. Karetka, która – jak ocenili biegli – w terenie zabudowanym jechała ponad 100 km/h, potrąciła dziewczynkę. Ewa upadła kilkadziesiąt metrów dalej, spadły jej buty. Piotr i Emilian wybiegli z karetki. Z auta wyszedł mężczyzna, który ustąpił pierwszeństwa dziewięciolatce. Był roztrzęsiony.

Świadek zderzenia: - Krzyczał. Krzyczał, że przepuścił ją na śmierć.

Emilian: - Krzyknął, że "specjalnie go zatrzymałem", "co z was za ratownicy". My pobiegliśmy do niej. Piotr zaczął dzwonić po karetkę. Podszedłem do niej, kucnąłem. Piotr powiedział, by jej nie ruszać, bo zaraz przyjedzie pomoc.

Robert J. - Nie sprawdzali tętna, pulsu, nie sprawdzali, czy dziewczynka żyje. Oczekiwałem na przyjazd służb. Zobaczyłem, że od strony szkoły idą dzieci i krzyknąłem im, "by czymś ją przykryli". Zdążyłem zabrać jej buty z przejścia dla pieszych, kiedy przyjechały karetka i policja.

Świadek z miejsca zdarzenia: - Karetka wyjechała jakby spod ziemi. Dziecko odleciało na dwadzieścia metrów.

Ewy nie udało się uratować. Zmarła na miejscu.

"Jechała bardzo szybko"

- Karetkę zobaczyłem przed samym skrzyżowaniem w lusterku bocznym, gdy już wymijała. Tylko w oddali było słychać sygnały dźwiękowe. Do potrącenia doszło prawą lampą. Ledwo co wychyliła się z mojego samochodu, kiedy została uderzona – opisywał przed sądem świadek Robert. - Karetka jechała bardzo szybko – stwierdził.  

Piotr K. usłyszał w kwietniu 2019 roku zarzut spowodowania wypadku ze skutkiem śmiertelnym. Już prokuratorowi przyznał, że nie powinien włączyć sygnałów dźwiękowych i świetlnych. Dlaczego to zrobił? Łukasz Łapczyński, ówczesny rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie przekazywał: - Oświadczył, iż mimo to sygnały włączył, by szybciej dotrzeć do szpitala, by wykonać kolejne zlecenie przewozu pacjenta.

Mężczyzna na proces czekał w areszcie.

Szybki proces

A ten rozpoczął się szybko. Bo już pół roku po wypadku. K. ponownie przyznał się do spowodowania wypadku, ale nie chciał składać wyjaśnień. Zgodził się jedynie udzielać odpowiedzi na pytania sądu. Piotr K.: - Myślałem, że samochód mi ustępuje miejsca. W ostatniej chwili zobaczyłem dziewczynkę.

Przekonywał, że nie zauważył ani znaków, ani przejścia dla pieszych. - Dziewczynkę zauważyłem, kiedy uderzyła w mój błotnik. Gdybym widział ją wcześniej, to bym bardziej odbił samochodem na lewą stronę. Przepraszam, ale nie rozumiem pytań, jest to dla mnie ciężkie, co się stało – mówił, kiedy sąd próbował dopytać o szczegóły.

Jakim kierowcą był K.? Zdania są podzielone. Salowy, który towarzyszył mu w dniu wypadku zeznał, że "nerwowym". Emilian G.: - Włączając sygnały, kierowca spodziewa się, że ludzie, którzy są w innych samochodach, będą reagować, ustępować. Nie zawsze wszyscy to słyszą. Oskarżony był nerwowy na tych, którzy nie ustępowali pierwszeństwa. Nieuzasadnione było używanie sygnalizacji. Nie zwracałem oskarżonemu uwagi, ponieważ o tym nie decyduję. Ten, kto się decyduje na włączenie sygnalizacji, godzi się na odpowiedzialność za jej włączenie.

W całkiem innym tonie o oskarżonym mówił jego szef Waldemar M. - Telefonicznie dowiedziałem się od oskarżonego o wypadku. Przekazał mi, że stało się nieszczęście. Był zrozpaczony, w płaczu - zeznał. I zapewnił, że Piotr był doświadczonym, dobrym i spokojnym kierowcą, że zawsze stosował się do przepisów drogowych. Że przez trzynaście lat pracy nie było na niego nawet jednej skargi: ani od ludzi, ani ze szpitala. - Kiedyś miał wezwanie do pacjenta, u którego zatrzymała się akcja serca. Powiadomił nas o tym, ale wcześniej sam podjął akcję ratunkową. Piotr pomagał też komuś, kto wpadł do rowu pod Pruszkowem. To jest tragedia, co się stało. On sam też ma dziecko. Piotr zawsze każdemu pomógł.

Oskarżony był w złym stanie psychicznym

Podczas pierwszej rozprawy, latem 2019 roku, sąd przesłuchał niemal wszystkich świadków. W sądzie miała zjawić się jeszcze dyspozytorka oraz naoczny świadek wypadku. Ale proces długo był odraczany. Powód? Oskarżony w związku ze swoim stanem psychicznym na własne życzenie trafił do zakładu psychiatrycznego. Jego obrońca w związku z tym wniósł o odroczenie rozprawy. Przekonywał, że K. chce być podczas rozpraw na sali, aby się bronić.

Sąd przychylił się do tego wniosku. Ponadto w sprawie powołano biegłych psychiatrów, którzy mieli rozstrzygnąć, czy K. w momencie zdarzenia był poczytalny oraz czy teraz może brać udział w postępowaniu. Ci uznali, że K. przekraczając w kwietniu prędkość wiedział, co robi, ale teraz jego stan psychiczny nie pozwala na branie udziału w procesie. Ale nie wskazali, kiedy na rozprawie będzie mógł się już pojawić. Sąd wniósł więc o uzupełnienie opinii.

Ostatecznie wyrok zapadł we wtorek. Nie jest prawomocny.

Czytaj także: