9 maja 1987 roku, godzina 10.18. IŁ-62 M ze 183 osobami na pokładzie wznosi się w powietrze. Leci do Nowego Jorku. 22-letni Marek Rutecki jest na służbie. W straży pracuje niespełna rok. - To był dzień świąteczny, w lotniskowej straży pożarnej mieliśmy dyżur gospodarczy, sprzątaliśmy - wspomina.
Około godziny 11.00 na salę odpraw wchodzi oficer dyżurny i mówi, że jest awaryjne lądowanie samolotu.
- Wtedy pomyślałem, że to alarm, jakich wiele. Dopiero później, kiedy zobaczyłem, że samolot spada do lasu, zamarłem - opowiada strażak.
"Nie wiemy, co się stało, dwa silniki obcięło"
Za sterami lotu 50-55 siedzi kapitan Zygmunt Pawlaczyk.Start przebiega standardowo. Kilka minut później pasażerowie odpinają pasy - czeka ich dziewięć godzin lotu. W zbiornikach jest około 70 ton paliwa lotniczego.
Do Grudziądza podróż przebiega bez zakłóceń. Wtedy - raptem w 23. minucie lotu - wszystko się zmienia.
"Niebezpieczeństwo! Warszawa radar, lot. Warszawa radar. Opuszczamy w niebezpieczeństwie. Nie wiemy, co się stało, dwa silniki obcięło. Opuszczamy" – alarmuje załoga. Jest 10.41.
Kapitan decyduje się wracać do stolicy. "W Warszawie będzie lepsza obstawa dla nas" - tłumaczy.
20 minut później lotniskowa straż pożarna dostaje informację o awaryjnym lądowaniu. Jest 11.03, wyjeżdżają trzy wozy. Ustawiają się wzdłuż pasa, na którym ma lądować "Kościuszko" i wyglądają samolotu.
Niebo jest bezchmurne. Kiedy samolot pokazuje się na horyzoncie, są przerażeni.
Zamiast GPS, strażak na dachu
- Widziałem samolot, a za nim pióropusz czarnego dymu. Leciał w stronę Piaseczna, ale coraz niżej. W pewnym momencie straciliśmy go z oczu - odtwarza sekwencję zdarzeń Rutecki.
Chwilę później samolot uderzył o ziemię. - Zobaczyliśmy czarny grzyb, jak po bombie. Strażacy natychmiast ruszają. Kierują się w stronę łuny ognia. - Wtedy nie było GPS-ów, ja jechałem na dachu – mówi nasz rozmówca.
W tym samy czasie na 998 dzwoni ktoś z ulicy Jagielskiej. Dzięki temu wiedzą, gdzie jechać. Gruntową drogą dojeżdżają do skrzyżowania Wirażowej i Poleczki. Tam zaczyna się problem.
- Nie wiedzieliśmy, czy wysoki pathfinder [wóz strażacki - red.] przejedzie pod nisko zawieszoną trakcją. Na szczęście powoli się przetoczył – relacjonuje strażak.
Dwa pozostałe wozy skręcają w Puławską i dojeżdżają na miejsce zdarzenia. Ruchem kieruje harcerz. W lesie akcję prowadzą już strażacy z Piaseczna i Lesznowoli. Jest też helikopter należący prawdopodobnie do Milicji Obywatelskiej.
"Dopiero po dwóch... pięciu minutach..."
- Pamiętam widok dopalającego się wraku, a dookoła zapach spalonego ciała oraz resztek dopalającej się kerozyny. Podawaliśmy wodę z pathfindera w głąb lasu. Ten samochód był za duży, by wjechać na ścieżkę leśną – wspomina strażak.
W tym samym czasie na pobliskim polu lądują śmigłowce, zjeżdżają się kolejne karetki. Ale nikogo nie zabierają. Wiele drzew jest powalonych, inne mają uszkodzone korony, część się pali. Zielony obszar około - mniej więcej 400 na 50 metrów - w ciągu kilku godzin zamieni się w pogorzelisko.
Strażacy walczą z ogniem, a milicjanci zabezpieczają teren. Pomiędzy drzewami leżą szczątki samolotu, walizki, książki, ubrania, buty...
- Dojeżdżając do akcji, ja, jako 22-letni chłopak, myślałem że ci ludzie pouciekali. Dopiero po dwóch... pięciu minutach zobaczyliśmy szczątki palących się ludzi. Dopiero wtedy zrozumieliśmy, że ci wszyscy ludzie zginęli - strażakowi załamuje się głos.
Do jednostki strażacy wrócili wiele godzin później. - Rozeszliśmy się po kątach. Do końca służby panowała cisza – ucina Rutecki.
Jeszcze przez kilka dni strażacy zabezpieczali teren. Na miejscu pracowały służby, które miały ustalić przyczyny katastrofy. - Mówiło się, że na miejsce katastrofy przychodziły tak zwane hieny. Szukali cennych rzeczy, które utracili pasażerowie - załamuje ręce Rutecki.
"Tym razem było inaczej"
30 lat po katastrofie z Markiem Ruteckim wracamy na miejsce zdarzenia. Tam, gdzie runął samolot, stoi pamiątkowy głaz. Drzewa odrosły, choć na zdjęciach lotniczych wciąż widać ślad po pogorzelisku.
Rutecki wciąż pracuje w straży. Brał udział w wielu innych akcjach, jednak 9 maja pamięta doskonale. - To była bardzo ciężka akcja: fizycznie i psychicznie. Wszyscy myśleliśmy, że skończy się jak zawsze, że samolot przyleci, odkołuje i wyląduje. A było inaczej...
W katastrofie w Lesie Kabackim zginęło 172 pasażerów i 11 członków załogi.
Zdjęcie główne: PAP.
Klaudia Ziółkowska