O problemie napisaliśmy w piątek, po tym jak zaalarmował nas czytelnik. Na dworzec pojechał nasz reporter - zastał tam śmierdzącą kałużę i pasażerów kolei, którzy dosłownie brodzili w odchodach.
Skoro wybiły ścieki, pierwsze kroki skierowaliśmy do rzecznika Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji.
- Nic nie wiem na ten temat. Przejście podziemne nie należy do nas - stwierdził jednak Roman Bugaj.
Przejście bez właściciela
Rozpoczęliśmy więc poszukiwania właściciela przejścia podziemnego. - Do nas na pewno ono nie należy - powiedział Krzysztof Łańcucki, rzecznik PKP Polskie Linie Kolejowe, firmy odpowiadającej za dworcową infrastrukturę.
Jeśli nie kolej, to może miasto? - My nie zajmujemy się wodociągami - odbił piłeczkę mistrz urzędniczego ping-ponga Adam Sobieraj, rzecznik Zarządu Dróg Miejskich. - To przejście jest poza pasem drogi, więc to na pewno nie my - dodał.
Zamurowali studzienkę?
Światło na sprawę rzucił w końcu anonimowy pracownik wydziału gospodarczego PKS. Nie potwierdził wprawdzie, by śmierdząca kałuża znajdowała się w części przejścia zarządzanej przez jego firmę. Stwierdził natomiast, że przyczyną jest zamurowana studzienka. - Znajduje się ona poza naszą częścią - przekonywał.
Żadna z instytucji nie poczuła się do tego, by przynajmniej posprzątać to, co rozlało się w przejściu, a brodzącym w odchodach pasażerom PKP i PKS pozostaje tylko żałować, że urzędniczy ping-pong nie jest dyscypliną olimpijską.
pś/roody
Źródło zdjęcia głównego: Tomasz Zieliński /tvnwarszawa.pl