Gdyby nie bieg historii, w Domu Towarowym Bracia Jabłkowscy kupowalibyśmy dziś świąteczne prezenty. Choć legendarne przedsiębiorstwo zlikwidowano 60 lat temu, marka do dziś jest rozpoznalna dla wielu warszawiaków. Być może poznają ją kolejni, bo rodzina nie rezygnuje ze starań o budynek przy ul. Brackiej. O przedwojennej historii, powojennych kłopotach, handlu, polityce i ... kupcach z KDT rozmawialiśmy z Janem Jabłkowskim.
Piotr Bakalarski: Półtora roku temu byliśmy świadkami spektakularnego usunięcia handlujących w KDT. Czuł pan wówczas jakiś rodzaj wspólnoty z tymi ludźmi?
Jan Jabłkowski: Nie zgłębiałem za bardzo tego przypadku, ale z punktu widzenia prawa kupcy naruszyli przewidziany termin wyprowadzki. Nie jestem zwolennikiem naruszania prawa, nawet gdybym odczuwał jakieś powinowactwo po linii kupieckiej. Gospodarze miasta powinni dysponować uprawnieniami, żeby nadawać miastu określony kształt, szczególnie jeśli to dotyczy centrum.
A nie oburza się pan na mówienie o handlarzach z byłych KDT czy stadionu X-lecia jako o kupcach? Człowiek handlujący dresami na przestrzeni kilku metrów jest raczej daleki kupieckiemu etosowi, jaki prezentowała pańska rodzina.
Przywiązuję wielką wagę to etosu kupieckiego, to fundament naszego zawodu. Ale nie wiązałbym etosu z wielkością firmy. Można postępować etycznie kierując maleńkim sklepikiem, tak się zaczęło kupiectwo w rodzinie Jabłkowskich. Można gwałcić wszelkie normy, kierując wielką siecią handlową.
No tak, sklepik Anieli Jabłkowskiej w przyziemiu ulicy Widok nie miał imponujących rozmiarów.
To był model identyczny do tego, który Bolesław Prus opisał w "Lalce". Najpierw jedna witryna w piwnicznym pomieszczeniu, potem dwie, cztery, osiem, następnie wielopiętrowy budynek przy Brackiej 23. Wkrótce i tego nie wystarczało, mimo zajęcia także oficyn w tym dużym budynku. Wreszcie budynek przy Brackiej 25, największy budynek handlowy w przedwojennej Polsce. Na dłuższy czas zaspokoił potrzeby firmy. Jej bardzo szybki rozwój przerwała I wojna światowa. Kiedy po wojnie firma znów mogła się rozwijać, szybko okazało się, że potrzebuje więcej przestrzeni. Dlatego zakupiono dwie sąsiednie działki i stworzono projekt, który przewidywał blisko trzykrotne zwiększenie powierzchni handlowej. Datą rozpoczęcia realizacji projektu był grudzień 1939 roku. Wybuch II wojny światowej przekreślił te plany.
Skoro wspomniał pan Prusa... Wokulski zabiegał o szacunek, ale był na przegranej pozycji, bo nawet zubożały szlachcic miał w ówczesnej Polsce lepszą pozycję towarzyską niż błyskotliwy kupiec. W PRL-u każda prywatna inicjatywa była tępiona. Wolna Polska przyniosła biznesmenów w białych skarpetkach. Skąd taki marny wizerunek ludzi zajmujących się handlem w Polsce?
W polskiej historii faktycznie tradycja mieszczaństwa, a zatem też kupiectwa, była zupełnie inaczej usytuowana niż w Europie. W czasach Wokulskiego to była gorsza kategoria ludzi, aniżeli szlachta czy arystokracja. Ojciec opowiadał mi, że w latach 30. bywał odwiedzany przez kolegów o ziemiańskim pochodzeniu. Stale pytali go: kiedy wreszcie zajmiesz się jakimś przyzwoitym zajęciem? Przypomnę, że pytanie było adresowane do osoby, która była dyrektorem domu towarowego zatrudniającego niemal 700 osób. Cóż tam lata 30. Nawet ja w latach 70. zabiegając o pewną dziewczynę, której rodzice mieli poczucie, że mają arystokratyczne pochodzenie, nie byłem do końca akceptowany. To lekceważenie kupiectwa to fenomen do opisania przez kulturoznawców.
A jakie poglądy mieli Jabłkowscy. Popierali Piłsudskiego czy Dmowskiego? Bo z lektury monografii pańskiej rodziny nie można się tego dowiedzieć, a nie chce mi się wierzyć, że byli apolityczni.
W rodzinie silny był duch narzucony przez mojego dziadka Józefa Jabłkowskiego. To człowiek urodzony w połowie XIX wieku i z tamtego okresu przenosił swoje poglądy społeczne i polityczne. Wtedy podstawowy podział przebiegał między ludźmi przekonanymi do pracy organicznej i tych nastawionych do walki. Jabłkowscy byli zdecydowanie w nurcie pracy organicznej. Choć były jednostki, które się wyłamywały, generalnie w rodzinie dominowało przekonanie, że siłę Polski można budować przede wszystkim przez działania gospodarcze. Mówiło się dużo o wojnie 1920 roku – wszyscy bracia wzięli w niej udział, mimo, że najmłodszy z nich miał 16 lat i musiał oszukiwać, żeby iść do wojska. A jeśli chodzi o dwie podstawowe opcje polityczne w dwudziestoleciu międzywojennym, to odpowiedź półżartobliwa brzmiała tak: prawdziwy mężczyzna nie zajmuje się polityką, tylko interesami. Do polityki idą ci, którzy nie potrafią zająć się działalnością gospodarczą.
Aczkolwiek mój stryjeczny dziadek Bronisław był członkiem SDKPiL i z ramienia tej partii był przez pewien czas burmistrzem Łomży. Rodzina była bardzo tolerancyjna jeśli chodzi o poglądy polityczne.
Jabłkowscy uchodzili, obok Wedla i Szpotańskiego, za najlepszych pracodawców przedwojennej Warszawy. Z jednej strony twardy rachunek ekonomiczny, handlowa ekspansja, z drugiej atrakcyjny pakiet socjalny dla pracowników i niemal rodzinne z nimi relacje. Byliście kapitalistami z ludzką twarzą?
W dokumentach firmowych w ogóle nie występowali "pracownicy", tylko "współpracownicy". Nastawienie było takie, że są to osoby działające wspólnie z nami w tym samym warsztacie pracy. Firma to nie jest własność kapitalisty, tylko warsztat pracy, w której pracuje goniec, kierownik stoiska, dyrektor zakupu i prezes firmy.
Jabłkowscy przywiązywali wielką wagę do tzw. zasobów ludzkich. To było najważniejsze dobro firmy. Nie chodziło o odruch charytatywny, po prostu dbanie o pracowników się opłaca. Przez 65 lat po wojnie byli pracownicy co rok zbierają się na mszy w kościele Wizytek. Dziś zostało kilka osób, ale pamiętam lata, kiedy na placu przed kościołem spotykało się ponad 200 osób. To świadectwo, że ta polityka był słuszna.
Innym rysem rodzinnym była niesłychana powściągliwość jeśli chodzi o wydatki prywatne. Z dzisiejszego punktu widzenia oni żyli w sposób niezrozumiale skromny. Już ze swojego dzieciństwa, pamiętam jak mama czyniła wyrzuty tacie, że długo po ślubie nie mieli nawet aparatu fotograficznego, choć ojciec był pewnie jednym z bogatszych w Warszawie mieszczan. To nie wynikało ze skąpstwa, ale z przekonania, że pieniądze to nie jest coś przeznaczone na wydatki, zwłaszcza wydatki ponad potrzebę. Pieniądze, obok wykształcenia czy dobrych relacji z ludźmi są instrumentem działalności gospodarczej.
Skromność i powściągliwość w wydatkach to te cechy, które pozwoliły rodzinie przetrwać chude lata PRL-u?
Tak, oczywiście. Cały czas żywię przeświadczenie, że powściągliwość w wydatkach to normalna cecha dobrego gospodarowania. Tradycją dobrych gospodarzy na polskiej wsi, jest że najpierw inwestuje się w chlew, oborę czy stodołę, a dopiero na końcu w dom. Bo najważniejsze są źródła bogactwa, a nie jego konsumpcja.
Jestem współzałożycielem stowarzyszenia Inicjatywa Firm Rodzinnych. Zdarza mi się tam spotykać sztandarowe postaci biznesu rodzinnego. Kiedyś podczas spotkania w takim gronie, okazało się, że nikt nie ma samochodu młodszego niż 10 lat.
Po nacjonalizacji firmy w 1950 roku spotykały was jeszcze jakieś szykany ze strony władzy?
Pozbawienie całego majątku było tylko częścią planu władzy. Jak powiedziała mojemu ojcu Luna Brystygierowa [szefowa departamentu w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego – przyp. red.] na Rakowieckiej "podjęliśmy decyzję o zlikwidowaniu posiadaczy jako klasy". Dlatego przez kilkanaście lat po likwidacji firmy przychodziły z urzędu skarbowego nakazy wpłaty zaległych podatków. Kwity opiewały na ogromne sumy. Chodziło o to, że gdyby dawny posiadacz znów zaczął coś posiadać, to była możliwość natychmiastowego pozbawienia go tego.
Z czego żyli wtedy pana rodzice?
Oboje byli dobrze wykształceni. Mama była urzędniczką, ojciec pracował na różnych posadach. Był założycielem firmy Inco. Został zmuszony sprzedać ją PAX-owi [świecka organizacja katolicka współpracująca z władzą – przyp. red.], ale Bolesław Piasecki umożliwił mu podjęcie w jej ramach pracy. Ojciec prowadził w jakimś baraku przy ul. Burakowskiej zakładzik produkujący lepik do papy.
Ale nie użalali się nad swoim losem.
Użalanie się nad sobą najbardziej szkodzi użalającemu. Nie rodzi żadnych pozytywnych skutków. Ojciec był od tego kompletnie wolny, mama pewnie mniej stoicko do tego podchodziła, ale oboje byli osobami pogodnymi.
Z historycznych zawirowań i kryzysów gospodarczych rodzina Jabłkowskich wychodziła zazwyczaj obronną ręką. Ale po 1989 roku nie udało się wam odbudować pozycji.
Po zmianie ustroju niezwłocznie przystąpiliśmy do odtwarzania firmy. Biegnie ono zdecydowanie zbyt wolno. Także dlatego, że od początku byliśmy zdecydowani iść drogą prawną, bez żadnych skrótów. Jednakowoż firma gospodaruje w kamienicy przy Chmielnej 21, wynajmuje pomieszczenia na biura i sklepy. Prowadzimy szereg inicjatyw kulturalnych i społecznych m.in. – Galerię Jabłkowskich czy fotomiastikon.pl. Staramy się o zachowanie ciągłości, ale funkcjonowanie prawa pozostawia wiele do życzenie. Niezależnie od politycznej orientacji nastawienie władz Warszawy do zwrotu zagrabionych nieruchomości, jest takie, żeby nie oddawać pod jakimkolwiek pretekstem, a jeśli już trzeba oddać, to należy jak najbardziej przedłużać procedury. Ale jesteśmy na końcu tej drogi. Za rok o tej porze Nowy Dom Jabłkowskich, który pnie się na rogu Chmielnej i Brackiej, będzie otwarty. Mam nadzieję, że w krótkim czasie nastąpi faktyczne odzyskanie budynku przy ul. Brackiej 25.
To piękny przykład kontynuacji z 50-letnią przerwą. Ale cóż znaczy 50 lat w stosunku do rodziny, której działania gospodarcze są znane od XV wieku? [śmiech]
A jaka jest pańska wizja budynku dzisiejszego Traffic Clubu, jeśli już uda się go wreszcie odzyskać? Dom handlowy w starym stylu ma dziś sens?
Rozważamy różne możliwości. Gdyby to była połowa lat 90. pewnie oczywiście byłby dom towarowy albo już sieć pod marką Bracia Jabłkowscy. Obecnie ten rynek jest bardzo trudny. Wydaje nam się jednak, że to powinien być handel w tradycyjnym ujęciu, do jakiego byli przyzwyczajeni warszawiacy.
W ogóle jestem głęboko przekonany, że Warszawie potrzebne są firmy z tradycją. Po zachłyśnięciu się dostępem do dóbr, których kiedyś brakowało, ludzie zaczynają wracać do marek zawierających pewną historię i continuum. Takie firmy są elementem tożsamości miasta.
Nie myślał pan, żeby swoje nazwisko i związki z Warszawą zdyskontować politycznie i zaangażować się w samorząd?
Stykałem się z osobami ze sfer politycznych, które składały mi pewne propozycje. Ale ulegam rodzinnej tradycji, która powiada, że prawdziwy mężczyzna zajmuje się przedsiębiorczością, a nie polityką.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Piotr Bakalarski
Jan Jabłkowski - absolwent Politechniki Warszawskiej, doktor nauk inżynieryjnych, wnuk Józefa, głównego twórcy potęgi handlowej Jabłkowskich, i syn Feliksa, ostatniego dyrektora domu towarowego przy ul. Brackiej. W 1996 roku formalnie reaktywował działalność spółki akcyjnej Dom Towarowy Bracia Jabłkowscy.
Oglądaj też rozmowę z Janem Jabłkowskim w czwartkowym programie "Z lotu ptaka" o 19.30.
Źródło zdjęcia głównego: | Nasz Dziennik