Morelowy tynk na ścianach jest skuty od ziemi do wysokości około dwóch metrów.
– Mąż pali dzień i noc w piecu, tu jest normalnie łaźnia – wita mnie w progu pani Janina.
Parter.
Jeden mężczyzna maluje ścianę, a drugi kaloryfer, w pomieszczeniu, które jeszcze latem było pokojem dziennym.
- To mąż i zięć, pracują od świtu do nocy. Zięć Bogdan to nawet nie chce jeść, wołam go na obiad, a on nie przychodzi, mówi, że jak ostygnie, to się odgrzeje – śmieje się pani Janina.
Schody. Piętro.
Pani Janina stawia przede mną kruche ciastka i mandarynki. Proponuje czarną, liściastą herbatę.
– On i córka bardzo mi pomagają, bogu dzięki zięć jest murarzem, tynkuje, kładzie kafelki. Wie pani, teraz bardzo brakuje tutaj rąk do pracy. Zaraz jak skończy robotę u nas, pójdzie do kolejnych domów. Teraz też pracuje zmianowo, dwa dni u mnie, potem, jak tu wszystko schnie, idzie do sąsiadki. Będzie miał pracy i zamówień na kolejne kilka lat.
Sięga po komórkę i pokazuje mi zdjęcia, te z połowy września. Nie może się nadziwić, że woda nie wybiła okien, a wyrwała drzwi z podwójnym zamkiem.
– My mieszkaliśmy na parterze, ale kiedy zaczęła się wlewać, weszliśmy na piętro, do mieszkania mojego syna, i tak już tu zostaliśmy. W tamten dzień staliśmy na schodach z mężem i patrzyliśmy jak się woda podnosiła, pamiętam, że powiedziałam wtedy: teraz to już chyba zginiemy.
Mówi, że w 1997 roku morelowego tynku kuli raptem metr, teraz woda sięgnęła 170 centymetrów. Fala przemieliła wszystko, co było w domu, nawet sprzęty, które z mężem przezornie postawili na podwyższeniu:
pralkę, która miała trzy dni,
łóżko, też nowe, kupione dwa dni przed tragicznym weekendem,
dwa dębowe stoły, przy których usiąść mogło nawet kilkanaście osób,
szafki z ubraniami i te ze wszystkim innym.
- O, proszę bardzo, tutaj na przykład do środka pokoju przypłynęła do mnie paleta, nie mam pojęcia skąd.
- Podwórko zamieniło się w rzekę, płynęły mi wersalki, cudze meble. Porwało mi kurnik, szklarnię, a w niej 120 krzaków pomidorów.
Kochała je, tak jak cały swój ogród.
– Mąż się śmiał, że chodzę do niego z submiarką, ale ja po prostu lubiłam mieć tam równe grządki i porządek. Miałam cebulę, czosnek, sałatę, była też piękna altana. Najbardziej to żal mi żywopłotu. Na 120 centymetrów wysoki, 22 lata ciężkiej pracy. Pamiętam, że stałam, patrzyłam przez okno jak go woda porywa i płakałam. A wie pani co zamiast tego żywopłotu mieliśmy przed wejściem? Pstrągi! Na ziemi leżały ryby!
Uratowała pięć kur.
– W sobotę przed powodzią wsadziliśmy je do skrzynek i postawiliśmy na węglu. Trzy dni później mąż wyszedł na podwórko i mówi: ‘ciekawe czy moje kokosie żyją’. A one nagle: ‘ko ko ko’! Nawet dwa jajka przez ten weekend zniosły!
- Chciała pani cytrynkę do herbaty, a nie wrzuciła sobie do kubka. A może zrobię kolację, skoro pani od świtu na nogach? Robię, nawet nie chcę słyszeć, że nie! Zjemy razem – postanawia pani Janina i przygotowuje chleb, kroi w plastry kiełbasę i pomidora.
Wieczór. Prawie noc.
– Noce mam koszmarne. Żal mi tego wszystkiego. Gdyby człowiek miał 50 czy 60 lat... ale ja mam 75, mąż 82. Ciężko teraz zaczynać wszystko od nowa. Dzieci bardzo podnoszą nas na duchu, sąsiedzi, czasem na podwórku sobie pożartujemy, grunt to nie myśleć o tym wszystkim. Cały czas coś robić. Nie siedzieć i nie czekać. Na szczęście moja rodzina mi pomaga – cieszy się pani Janina.
***
Zaglądam do pani Janiny za dwa dni, wchodzimy do salonu na parterze. – Ściany pomalowane, o widzisz Wandziu jak ładnie, biało. Jak nam się uda, to postawimy tu na święta choinkę i stół. Ale wigilia będzie u córki.
Pani Janinie i jej Mężowi można pomóc dokładając się do zbiórki internetowej. Jeśli chcesz pomóc mieszkańcom gminy Kłodzko, wejdź na stronę www.gmina.klodzko.pl.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvn24.pl