Rektor suwalskiej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej doktor Marta Wiszniewska razem z trzema pracownicami uczelni była na pokładzie samolotu, który został w niedzielę zmuszony do lądowania w Mińsku. Opowiada o chwilach grozy, które przeżyła.
- Kapitan poinformował nas tylko, że musimy lądować w Mińsku ze względu bezpieczeństwa. Członkowie załogi zaczęli nerwowo chodzić między fotelami – mówi rektor suwalskiej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej dr Marta Wiszniewska.
Razem z trzema pracownicami tej uczelni była na pokładzie samolotu linii Ryanair, który został w niedzielę zmuszony do lądowania na lotnisku w Mińsku. Panie wracały z Grecji, gdzie przebywały w ramach programu Erasmus.
Wychodzili po pięć osób na płytę lotniska, gdzie ich bagaże były kontrolowane
- Całe życie przeleciało mi przed oczami. Zrobiłam rachunek sumienia. Myślałem, że się rozbijemy. Byłam jednak, o dziwo, spokojna. Tak jak zresztą reszta pasażerów - mówi dr Wiszniewska reporterowi tvn24.pl.
Po wylądowaniu (nastąpiło to około godz. 13) pasażerowie wychodzili po pięć osób na płytę lotniska, gdzie ich bagaże były szczegółowo kontrolowane.
- Trwało to około dwóch godzin. Następnie zostaliśmy przewiezieni autokarami lotniskowymi do terminalu tranzytowego. Zanim to nastąpiło, przeprowadzona została bardzo dokładna kontrola osobista pasażerów. Trwało to około pięciu godzin – opowiada nasza rozmówczyni.
"Pratasiewicz zachowywał się bardzo spokojnie"
Była jedną z pierwszych osób, które zostały skierowane do kontroli i pojawiły się w terminalu. Jej koleżanki, które były kontrolowane później, widziały, jak czwórka żołnierzy czy milicjantów odprowadzała do jednego z autokarów Romana Pratasiewicza – opozycjonistę, który podróżował samolotem i został na lotnisku aresztowany.
- Nastąpiło to po kilku godzinach od wylądowania. Koleżanki opowiadały, że zatrzymany zachowywał się bardzo spokojnie – mówi dr Wiszniewska.
"Samolot krążył jeszcze 1,5 godziny, zanim pozwolono mu odlecieć"
Mąż jednej z suwalczanek skontaktował się telefonicznie z polskim konsulem. Nie wpuszczono go jednak na teren lotniska.
- Około godziny 19, tuż przed przewiezieniem nas na płytę lotniska, poinformował, że wszyscy polscy obywatele wsiądą do samolotu. Samolot krążył jeszcze w kółko przez 1,5 godziny, zanim pozwolono mu odlecieć – zaznacza nasz rozmówczyni.
"Atmosfera była bardzo nerwowa"
Dodaje, że na terenie terminalu był dostęp do toalety czy do niewielkiego bistro, gdzie można było coś zjeść.
– Brakowało jednak jakichkolwiek informacji. Kontaktowaliśmy się tylko telefonicznie z naszymi rodzinami, które przekazywały informacje podawane przez media. Typu, że samolot został porwany. Atmosfera była bardzo nerwowa. Pojawiła się obawa, że będziemy musieli spędzić na Białorusi jeszcze więcej czasu – mówi dr Wiszniewska.
Jako doktor nauk o bezpieczeństwie zdawała sobie sprawę z precedensu, w jakim uczestniczyła. - Tego, jak zmienia się świat w obszarze terroryzmu i w obszarze informacyjnym – podkreśla.
"Nie wiedzieliśmy, co się dzieje"
- Widzieliśmy przez szyby, przez okienka, że każdy, kto wysiadał, musiał swoje bagaże rozkładać, psy obwąchiwały to i dopiero te osoby były wpuszczane do autobusu – relacjonowała inna z Polek obecnych na pokładzie, Ewa Sidorek.
- Kiedy przyszła kolej naszej delegacji, czyli naszej czwórki i stanęłyśmy przed schodami, koleżanka zapytała stewarda, kto wam tutaj kazał lądować. On powiedział do nas coś takiego, że dostał ostrzeżenie o niebezpieczeństwie terrorystycznym – mówiła.
Dodała, że był chaos informacyjny. - Nie wiedzieliśmy, co się dzieje – powiedziała.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Ewa Sidorek