Było pogodnie. Łukasz, ojciec Hani wziął dzieci na spacer. Dowiedział się, że u sąsiada na polu można zobaczyć maszyny rolnicze. Na trzyletnim Franku i 15-miesięcznej Hani zawsze robiły duże wrażenie. Wtedy też.
Córkę włożył do spacerówki, zapiął szelkami, przykrył kołderką. Franek szedł obok. W drodze powrotnej o wózek, w którym siedziała dziewczynka, zahaczyło rozpędzone auto. Hania zginęła na miejscu.
Przed Sądem Rejonowym w Sochaczewie w poniedziałek ruszył proces kierowcy, który odjechał z miejsca zdarzenia. Do winy się nie przyznał. Ucieczkę z miejsca wypadku tłumaczył incydentem z 1978 roku.
"Usłyszałem szum, to trwało sekundę"
Do tragicznego wypadku doszło 2 kwietnia 2021 roku w Przęsławicach, około 20 kilometrów od Sochaczewa. 62-letni Zbigniew W., który jest oskarżony o spowodowanie śmiertelnego wypadku i ucieczkę, jechał białym nissanem infiniti. Koło południa pojechał z Warszawy do szpitala do Gostynina. Miał zawieźć czyste ubrania teściowi córki. Była pandemia, więc zobaczył się z nim tylko przez okno. Zabrał rzeczy i pojechał w stronę stolicy.
Około godziny 18 przejeżdżał przez Przęsławice, drogą wojewódzką numer 575. Teren zabudowany, ograniczenie prędkości do 50 kilometrów na godzinę. Brak chodników. Pobocze wysypane żwirem.
Łukasz, ojciec Hani, szedł lewą stroną jezdni, zgodnie z przepisami. - Przy furtce od domu zastanawiałem się jeszcze, czy nie iść drugą stroną, wałem. Ale pomyślałem, że drogą będzie szybciej i wygodniej, bo prowadziłem wózek. Pole, na które szliśmy, było oddalone około 300 metrów od domu.
- Na miejsce dotarliśmy bezpiecznie. Postaliśmy chwilę, około godziny 18 ruszyliśmy do domu. Robiło się już chłodno. Syna prowadziłem lewą ręką, wózek prawą. W połowie drogi usłyszałem świst, to był tylko szum, sekundy, jak wózek mi wypadł z ręki - mówił przed sądem.
Nie mógł zareagować, bo - jak mówił - auto zahaczyło o spacerówkę "od tyłu". Wózek się przewrócił, Hania wypadła na lewą stronę, uderzyła w ogrodzenie. - Gdyby trwało to dłużej, zszedłbym na pobocze. To trwało sekundę. On jechał za mną, dlatego go nie widziałem. Nie wierzyłem w to, co się stało. Widziałem tylko biały samochód, który z lewego pasa wraca na prawy. Złapałem córkę na ręce. Wiedziałem, że syn stoi z boku, ale nie zwracałem na niego uwagi. Widziałem, jak ten samochód nie hamuje, tylko wytraca prędkość, tak jakby ktoś zdjął nogę z gazu - relacjonował na sali rozpraw.
Z domu wybiegł sąsiad Łukasza, który usłyszał huk, byli przecież około 60 metrów od domu. - Zacząłem wtedy krzyczeć, żeby wołał Karolinę (żonę - red.). On nie wiedział, co się dzieje, ja do niego krzyknąłem: "zobacz, nawet nie hamuje", a później zobaczyłem, jak biały samochód przyspieszył i odjechał - opisywał.
Za chwilę na miejscu była żona Łukasza. Zatrzymali się też inni kierowcy, w tym strażak ochotnik.
Hani niestety nie udało się pomóc. Zmarła na miejscu.
Odjechał, bo "przestraszył się rowerzysty"
Oskarżony o spowodowanie wypadku Zbigniew W. zeznał po zatrzymaniu, że myślał, iż uderzył w rower. - Nie pamiętam momentu poprzedzającego zdarzenie. Nie wiem, w którym momencie jazdy straciłem tę pamięć. Ocknąłem się w momencie uderzenia - relacjonował w prokuraturze.
Zauważył, że lusterko wisi na kablach, ale pojechał dalej. - Miałem wrażenie, że lusterko mojego samochodu uderzyło albo w kierowcę roweru, albo w łokieć jakiegoś człowieka. W tym momencie połapałem się, że jestem na przeciwległym pasie ruchu. Nie mam pojęcia, jak się tam znalazłem. Spojrzałem w lusterko środkowe. Zauważyłem, że rowerzysta biegnie w moją stronę. Przyspieszyłem i odjechałem, bo się go przestraszyłem - mówił po zatrzymaniu.
Wyjaśnił, że zatrzymał się jeszcze kawałek dalej, bo musiał się załatwić. Zadzwonił do żony, powiedział "wracam", o wypadku nie wspomniał i pojechał dalej. Nie wzbudziły w nim też czujności dwa radiowozy policji, które mijał. - Chyba jeszcze raz się zatrzymałem, żeby ustawić GPS i pojechałem do domu. Nie wiedziałem, że uderzyłem w wózek - powiedział.
Dlaczego się nie zatrzymał po wypadku? Tłumaczył, że przez incydent 1978 roku. - Kiedyś miałem taką przygodę, że stanąłem przed przejazdem kolejowym i przepuszczałem pociąg i tam z bocznej drogi wyjechał ciągnik z maszyną rolniczą, który zahaczył o mój samochód. Przyjechała milicja i wlepiła mi mandat za to, że nie zjechałem samochodem z drogi. Nie ukarali sprawcy zdarzenia, tylko mnie. Ze wsi się chłopy zlecieli i mi grozili. Ledwo się stamtąd wydostałem. Bałem się, że ta sytuacja się powtórzy - opisał.
I dodał: - Jak dojechałem do domu, to wjechałem do garażu. Tam się dopiero zorientowałem, że nie mam jednego światła z przodu. Zobaczyłem, że mam uszkodzony przód samochodu, wcześniej myślałem, że mam uszkodzone tylko lusterko. Nie myślałem, że tak ostro w coś tam rąbnąłem. Byłem przekonany, że ten z roweru biegł, więc nic mu się nie stało.
Inne kobiety pamiętają białego SUV-a
Rowerzysty na miejscu zdarzenia nie widział ojciec Hani. - Gdyby nawet przejeżdżał, to na pewno by się zatrzymał - powiedział Łukasz w sądzie.
- Jeszcze tego samego dnia dowiedziałem się od szwagra, że moja koleżanka z pracy wracała z siostrą z kościoła. Prowadziła wózek z córką, była w ciąży, też uciekała przed rozpędzonym samochodem. Jechał prosto na nie, ale one miały to szczęście, że go widziały. Gdyby ten samochód zatrzymał się choć na chwilę, zdążyłbym wrócić do domu, potrzebowałem trzydziestu sekund, nie więcej - dodał.
Łukasz mówił o Aleksandrze, która razem z siostrą i córeczką w dniu tragicznego zdarzenia wracała z kościoła. Kobiety są świadkami w sprawie.
Aleksandra zeznała: - To było około 18, w Wielki Piątek po mszy. Szłyśmy do domu poboczem. Tam nie ma chodnika. Dziecko było w wózku, siostra je prowadziła. Szłyśmy obok siebie. Z naprzeciwka zobaczyłyśmy samochód, który poruszał się z dużą prędkością. To było około 150-200 metrów od skrzyżowania z sygnalizacją świetlną. Jechał jakby na nas, dlatego go zauważyłyśmy i zeszłyśmy jak najbardziej na bok.
Sędzia Beata Turczyn-Topyła zapytała: - Jest pani w stanie stwierdzić, z jaką prędkością?
Świadek odpowiedziała: - Nie jestem w stanie odpowiedzieć. Ale ten styl wzbudzał we mnie niepokój. Skupiłam się na tym, żeby córka była bezpieczna.
O wypadku dowiedziała się tego samego dnia. Zadzwoniła do męża, który jest strażakiem. Był na miejscu, to on przekazał służbom informację. Poszukiwania kierowcy przecież wciąż trwały. Opublikowano zdjęcie białego nissana. Policja zaapelowała o zgłaszanie się świadków, napływały nowe informacje.
Świadkowie widzieli go obok wału
Na apel policji odpowiedzieli między innymi:
Iwona, która mieszka w okolicy miejsca wypadku, przekazała policji monitoring. - Posiadamy kamerę na własny użytek. W celu pomocy chcieliśmy sprawdzić, czy coś na monitoringu się nagrało. Okazało się, że rzeczywiście przejeżdżał jasny samochód obok naszego budynku - powiedziała w poniedziałek przed sądem.
Jej matka Ewa wyszła po 18 na spacer, widziała białego SUV-a obok wału przy Wiśle. - Obok wału stał biały, duży, nowoczesny SUV. Obok dreptał mężczyzna. Około 180 centymetrów wzrostu, w okularach, z oprawkami ciemnymi, w wieku około 35 lat - zeznała.
W tym samym miejscu nissana widział Piotr, który nad Wisłę przyjechał z synem. - Zbliżając się w stronę wału, zauważyłem biały samochód ekskluzywnej marki. Zdziwiło mnie to, bo zwykle w tej okolicy nie ma takich luksusowych samochodów. Poszliśmy z synem nad Wisłę. Spacerowaliśmy około pół godziny i zaczęliśmy wracać do domu tą samą drogą. W tym momencie, schodząc z wału, zobaczyłem, że ten samochód cały czas stoi. Zacząłem mu się cały przyglądać. Zdziwiło mnie, że ma mocno uszkodzone nadkole, ale nie zastanawiałem się, z czego to wynikało. Na tamten czas nie wiedziałem o wypadku. Dowiedziałem się następnego dnia. Powiedziałem żonie, że widziałem identyczny samochód - mówił w sądzie.
Jeden z kierowców, Rafał, miał zapis z kamery samochodowej: - Dowiedziałem się o wypadku z portali społecznościowych, widziałem apel policji, więc przekazałem film.
61-latek został zatrzymany w Wielką Sobotę. Usłyszał zarzuty, nie przyznał się do winy. Mówił wtedy: - Ja na ogół jeżdżę wolno, wtedy też jechałem wolno. Zatrzymałem się za mostem, gdzie inna rzeka wpada do Wisły, żeby odpocząć. Nie pamiętam, jak długo tam stałem.
Zatrzymał się przez "atak senności". Zeznał na policji, że wypoczął i pojechał dalej.
"Zobacz, kogo zabiłeś. Ona miała dopiero 15 miesięcy"
Podczas poniedziałkowej rozprawy do Zbigniewa W. podszedł ojciec Hani ze zdjęciem córki. - Zobacz, kogo zabiłeś. Ona miała dopiero 15 miesięcy - powiedział.
Obrońcy Zbigniewa W. złożyli wniosek o skierowanie sprawy do mediacji, jednak pełnomocniczka rodziców Hani powiedziała, że nie są oni w stanie podjąć się negocjacji.
W sądzie oskarżony nie powiedział wiele. Nie ustosunkował się do pytania, czy przyznaje się do winy. Powiedział krótko: nie wiem, jak doszło do zdarzenia. Przeprosił.
***
Ojciec Hani był w sądzie bez żony. Jak mówił, nie jest ona gotowa, aby stawić się na rozprawie.
- Franek ciągle się pyta o siostrę, pyta się, dlaczego jest w niebie, czy kiedyś do niej polecimy samolotem. Widzi ją na zdjęciach, całuje i ciągle się pyta, kiedy się z nią pobawi. Po wypadku dla mnie życie zmieniło się tragicznie. Cały czas się obwiniam, że wyszedłem z dziećmi, dlaczego poszedłem w tę stronę, dlaczego tam. Obwiniałem się, że jem obiad, a Hania nie. Żona też czuje się tragicznie. Nie potrafiliśmy sobie wytłumaczyć, co złego zrobiliśmy, że nas to spotkało. Żona nie jest w stanie odebrać syna z przedszkola. Kiedy zrobiła to pierwszy raz, dowiedziała się, że w grupie jest malutka Hania - mówił na rozprawie.
Oskarżonemu Zbigniewowi W. grozi do 12 lat więzienia.
Autorka/Autor: Klaudia Ziółkowska
Źródło: tvnwarszawa.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24