To nie był dobry czas dla futbolu. Europa szykowała się do nieuchronnie zbliżającej się wojny. Sport schodził na dalszy plan.
"Czuło się zapach wojny"
- W gazetach były już ogłoszenia, że członków klubów sportowych wzywa się do kopania okopów, adiutanci biegali z rozkazami o mobilizacji, czuło się zapach wojny. Wiele zawodów sportowych w Europie było odwoływanych np. wioślarskie mistrzostwa świata w Amsterdamie – opowiada historyk dr Robert Gawkowski.
Trudna decyzja
Mimo to, Węgrzy zdecydowali się przylecieć na mecz z Polakami. Zaplanowany na niedzielne popołudnie mecz wzbudzał duże zainteresowanie. Na trybunach stadionu Wojska Polskiego zjawiło się 20 tysięcy osób, wśród nich zmobilizowani rezerwiści z maskami przeciwgazowymi przewieszonymi przez ramię. Panowało ogromne podniecenie, mimo że mecz był "o pietruszkę".
- Większość spotkań w tamtym okresie to były mecze towarzyskie. Reprezentacja grała wówczas tylko ok. 6-7 spotkań rocznie. Sprowadzenie tak znakomitej reprezentacji na stadion Legii było dużym sukcesem państwa polskiego - zauważa Gawowski. - Podczas wizyty, Węgrzy podkreślali swoją sympatię do Polaków. Kapitan reprezentacji, wraz z kierownikiem, wręczyli naszej drużynie paterę, na niej wygrawerowane były granice węgierskie i polskie. W obu językach napisano, że to granice niezmienne - dodaje historyk.
Madziarska potęga
Ale na kurtuazję na boisku nie było co liczyć. Węgrzy byli piłkarską potęgą, wicemistrzami świata z 1938 roku. Dlatego w sukces biało-czerwonych wierzyli nieliczni.
"Teoretycznie drużyna nasz szła w bój bez szans. Przeciwnikiem jej byli przecież gracze słynni na całą Europę. Dosłownie: "firmament usiany gwiazdami", od których blasku powinno spuchnąć oko" - pisał dziennikarz "Przeglądu Sportowego".
O wyższości "bratanków" świadczyła także statystyka. - Nasi wcześniej grali z nimi sześć razy i wszystkie mecze przegrali. Zdobyli tylko jedną bramkę, Madziarzy 19 - wyliczył dr Janusz Osica w książce "1939. Ostatni rok pokoju, pierwszy rok wojny".
"W Polaków wlazł bies"
Chwilę przed 16.30 wychodzą na boisko. Węgrzy w wiśniowych koszulkach i białych spodenkach, Polacy na biało. Fiński sędzia Esko Pekkonen (na co dzień dziennikarz) przywołuje na środek boiska kapitanów Józsefa Turaya i Władysława Szczepaniaka. Losowanie stron boiska, wymiana uprzejmości i pierwszy gwizdek. Pogoda do gry niemal idealna, bezdeszczowa, 26 stopni Celsjusza.
Pierwsze minuty potwierdzają wyższość Węgrów. Już w 14. minucie Gyula Zsengellér strzela na 1:0. W 33. wynik podwyższa Sándor Ádám. Szykuje się pogrom. Jednak węgierskiej maszynie coś się zacina.
"W drużynę naszą, grającą w pierwszej półgodzinie o klasę słabiej niż przeciwnik, wlazł raptem jakiś bies. Nagle gracze w białych koszulkach zaczęli dwoić się i troić. Każdy wiśniowy Węgier miał na sobie białego Polaka, a dookoła jeszcze dwu innych gotowych do boju. Doskonale zmontowana drużyna madziarska przestała nagle działać" - relacjonował "Przegląd Sportowy".
Jest 36. minuta. Edward Dytko podaje do Leonarda Piątka, który głową odgrywa z pierwszej piłki do Ernesta Wilimowskiego. Ten lobbuje Ferenca Sziklaia i zdobywa bramkę kontaktową. Polacy łapią wiatr w żagle, grają coraz lepiej, ale do przerwy wynik nie ulega zmianie.
Hattrick "Eziego"
W drugiej połowie mają wyraźną przewagę, którą golem po samotnym rajdzie potwierdza niesamowity Wilimowski. Tłum wiwatuje, a "Ezi" nie zamierza poprzestać na dwóch trafieniach. Po ręce węgierskiego zawodnika w polu karnym, sędzia wskazuje na wapno. Skutecznym egzekutorem jest Piontek. 3:2 dla Polski. Chwilę później powiększamy rozmiary zwycięstwa. Wilimowski dostaje dobrą piłkę od Piontka, mija dwóch obrońców, uderza i po chwili może, swoim zwyczajem, złośliwie śmiać się w oczy wściekłego bramkarza.
Węgrzy zrywają się do ataku, ale niewiele są w stanie wskórać. Raz nawet strzelają celnie, ale Fin nie ma wątpliwości, że był spalony. Wkrótce gwiżdże po raz ostatni. Wynik na tablicy: 4:2 dla Polski!
Wiwatujący tłum niesie na rękach Szczepaniaka i Wilimowskiego. Dla tego drugiego ten mecz okaże się ostatnim w biało-czerwonych barwach.
- Był Ślązakiem o bardzo skomplikowanych korzeniach. W czasie wojny podpisał volkslistę, grał w niemieckich klubach, a także w reprezentacji Niemiec. Tam też strzelał jak na zamówienie - mówi dr Gawkowski. - Ale pozostał w sercu wielu kibiców, wielu warszawiaków chyba nie chciało wierzyć, że biega po boiskach ze swastyką na piersi. Dowodem choćby to, że jeden z żołnierzy Armii Krajowej przyjął pseudonim "Wilimowski" - dodaje.
Doktor nie dał rady
Losów spotkania nie był w stanie odmienić nawet największy gwiazdor jedenastki znad Dunaju, 26-letni doktor prawa György Sárosi.
"Nazwiskiem nie można wygrać meczu. Dr Sarosi, którego wielkie kwalifikacje podziwialiśmy niejednokrotnie, dziś całkowicie nie dopisał. Nie udawały mu się nawet popisowe kawały" - czytamy w Przeglądzie Sportowym".
Prasa chwaliła przede wszystkim Dytkę i Wilimowskiego. Doceniła też rolę Alexa Jamesa, byłego piłkarza Arsenalu Londyn, który doradzał polskiemu trenerowi Józefowi Kałuży. Na samym meczu Szkota nie było, ale podobno w ciągu dnia zdążył przesłać trzy telegramy z instrukcjami, jak należy grać.
Kolejny mecz reprezentacji zaplanowano na 3 września. Polacy mieli zmierzyć się z Bułgarami, ale do spotkania nie doszło. 1 września wybuchła wojna.
WSZYSTKIE ZDJĘCIE POCHODZĄ Z NARODOWEGO ARCHIWUM CYFROWEGO
Mecz Polska-Węgry
Piotr Bakalarski, p.bakalarski@tvn.pl /mz
Źródło zdjęcia głównego: nac