Choć stworzył jeden z najlepszych festiwali jazzowych w Europie, wciąż ma w środowisku wielu krytyków. Nie martwi się, bo nie zabiega o sympatię. Uważa Warszawę za najpiękniejsze miasto w Polsce, a na czubku Pałacu Kultury chciałby zainstalować trąbkę.
Z Mariuszem Adamiakiem rozmawia Piotr Bakalarski.
Utkwił mi w głowie pewien kadr z dzieciństwa. Idę ulicą Emilii Plater, w ogródku przed klubem Akwarium (dziś stoi tam hotel Intercontinental) przesiaduje facet w dziwnym kapeluszu. A dziś można gdzieś regularnie spotkać Mariusza Adamiaka?
Takiej opcji już nie ma [śmiech]. Akwarium było jedno. Moim marzeniem jest reaktywacja klubu. Była już taka próba, ale się nie powiodła. Powinien być w Warszawie prawdziwy klub jazzowy. Ale do tego potrzebna jest pomoc miasta, bo na zasadach wolnorynkowych miejsce takie jak Akwarium nie ma szans działać. Ja cały czas szukam lokalu. Tułam się od burmistrza do burmistrza, od prezydenta do prezydenta, staram się, mam wiele pomysłów, ale lokal to jest rzecz nadrzędna. Gdybym miał taki klub, to pewnie przesiadywałbym w ogródku.
Jest sens powoływać stricte jazzowy klub, skoro jazz gra się w co najmniej kilku miejscach: Cafe Kulturalna, Chlodna25, Pracovnia...?
To wszystko kluby studenckie. Również ludzie w moim wieku chcą posłuchać jazzu, ale do tych miejsc nie pójdą. Tam nie można zjeść dobrej kolacji czy wypić dobrego wina. Chciałbym mieć elegancki klub dla starszego pokolenia, ale w którym graliby młodzi muzycy i to graliby codziennie. Tak było w Akwarium – robiłem koncerty codziennie poza Wigilią, pierwszymi dniami Bożego Narodzenia i Wielkanocy, nawet jeśli na sali było kilka osób.
Dlaczego nie udała się reaktywacja Akwarium?
Wspólnik chciał zbyt szybko zarobić pieniądze. Klub zaczął się przeistaczać, dlatego musiałem odejść. To dla mnie nauczka. Dziś, gdybym miał otwierać klub, to sam, bez żadnych wspólników.
Odniosłem wrażenie, że część środowiska jazzowego pańską porażkę przyjęła z satysfakcją.
Niestety tak jest, że niektórzy mają na uwadze tylko swoje cele, a nie dobro jazzu.
Zarzuca się panu często, że podzielił środowisko jazzowe. Słusznie?
Przyjąłem taką dewizę, że moja działalność to ochrona ducha sztuki, a nie ludzi sztuki. Pozostaję temu wierny. Kiedy przyszedłem w 1988 roku do Akwarium, w kółko grali ci sami muzycy i nie dopuszczali młodych. Starsze pokolenie mnie nie zaakceptowało, ponieważ powiedziałem im wprost: "Panowie, jesteście słabi".
Wielu muzyków próbuje się ze mną zaprzyjaźnić. Ale ja w takie relacje nie wchodzę, żeby nie mieć towarzyskich obciążeń. Jestem po drugiej stronie barykady. Mam czysto zawodowe podejście - chcę pokazywać publiczności to, co najlepsze. Dlatego nie oczekuję wielkiej sympatii. Wiem, że mam szacunek, i to mi wystarcza.
Od kilku lat lansuje pan koncepcję całkowitego oddania Pałacu Kultury i Nauki ludziom kultury. Złośliwie zauważę, że ta idea mogłaby się spodobać twórcom tego budynku. Czemu chce pan centralizować kulturę?
To była moja reakcja na zapowiedź starań o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Cała infrastruktura już jest, są teatry, Sala Kongresowa, mogłyby powstać kluby, knajpy, galerie, pracownie kultury, a zamiast iglicy proponowałem trąbkę. To byłaby ogromna atrakcja dla turystów, stworzona tanim kosztem. Jednak urzędnikom brakuje odwagi, żeby to przeprowadzić.
Od 1992 roku Warsaw Summer Jazz Days krąży po mieście - koncerty odbywały się w kilkunastu lokalizacjach. Ostatnie edycje obfitowały w koncerty plenerowe, dlaczego w tym roku ich zabraknie?
Królikarnia jest moim ulubionym miejscem koncertowym. Niestety w terminie, który nas interesował, jest zajęta – imprezę organizuje Ambasada USA. Myślałem też o parku Sowińskiego, ale nie dostaliśmy pozwolenia od Zarządu Terenów Publicznych. To już reguła - Urząd Miasta przedstawia organizatorom listę miejsc, gdzie powinny się odbywać koncerty, ale kiedy występuje się do oficjalnego właściciela terenu – ten nie daje zgody. Dlatego w tym roku plenerowych koncertów nie będzie.
Od samego początku sceną festiwalu jest nieco zapuszczona Sala Kongresowa. Nie wstydzi się pan zapraszać do niej artystów światowego formatu?
Oni są nią zachwyceni, bo jest zupełnie inna od tego, co dobrze znają. Jednak dla jazzu Kongresowa jest trochę za duża. W przyszłości będziemy musieli zamienić ją na coś mniejszego. Jest taka mnogość koncertów, że na jazz przychodzi mniej ludzi. Boom na jazz się kończy.
Czy ktoś z wielkich światowego jazzu jeszcze nie zagrał na Warsaw Summer Jazz Days?
Hm... Keith Jarrett. Co prawda robiłem mu koncert, ale nie w ramach festiwalu.
A dlaczego tak często zaprasza pan Pata Metheny'ego? Będzie także w tym roku.
Ktoś musi być motorem festiwalu. On zawsze przyjeżdżał z nowymi projektami. Tym razem rusza w trasę, podczas której prezentuje swoje największe przeboje. Poza tym to jeden z najlepszych muzyków jazzowych na świecie.
W tym roku planowałem zmianę warty. Chciałem pokazywać tylko młode pokolenie gwiazd, ale wymiękłem. Okazało się, że nawet ludzie z branży tych nazwisk nie znają. Młode gwiazdy jazzu nie są w obiegu, nowe nazwiska w ogóle w Polsce nie funkcjonują. Są wykonawcy, którzy maja pierwsze miejsce w listach rankingowych, a w Polsce są w ogóle nieznani. Vijay Iyer, który będzie gwiazdą tegorocznego festiwalu, został ostatnio uznany za najlepszego muzyka jazzowego roku według krytyków jazzowych - nie ma lepszej rekomendacji. A u nas pies z kulawą nogą się nim nie interesuje.
Dlaczego w tym roku zabraknie Dni Narodowych, które były w programie kilku ostatnich edycji i cieszyły się duża popularnością?
To pokłosie kryzysu gospodarczego. Budżety instytutów kultury zostały okrojone, a to one w znacznym stopniu finansowały Dni Narodowe.
Szykuje pan jakąś petardę na przyszłoroczną 20. edycję Warsaw Summer Jazz Days?
Wstępnie planujemy Bucketheada i Jeffa Becka, czyli bardziej rockowe klimaty. Nie wiem, czy uda się przebić poprzednie edycje, uczynić tę 20. wyjątkową.
W jednym z wywiadów stwierdził pan, że "Warszawa jest najpiękniejszym miastem w Polsce". To był żart?
Absolutnie nie. Byłem niedawno w Wilanowie i jestem zachwycony - pałac jest pięknie wyremontowany. W Polsce nie widzę dla Warszawy konkurencji. Na pewno jest ładniejsza od Krakowa, którego nie lubię. Podoba mi się natomiast Trójmiasto, to jedyne miejsce, w którym bym mógł mieszkać poza Warszawą.
Dziękuję za rozmowę.
Mariusz Adamiak – z wykształcenia geograf po Uniwersytecie Warszawskim, z zawodu promotor muzyki jazzowej. Kierował legendarnym klubem Akwarium od 1988 do jego zamknięcia w 2000 roku. W 1992 roku powołał do życia Warsaw Summer Jazz Days – imprezę promującą jazzową awangardę. Był założycielem magazynu "Jazz a Go Go" i Radia Jazz. W latach 2001 – 2004 szefował festiwalowi Jazz Jamboree. Jest laureat "Paszportu Polityki" dla kreatora kultury.
Źródło zdjęcia głównego: | Kontakt Meteo,TVN Meteo, weatheronline.co.uk