Głosami ostrego sprzeciwu i oburzenia ze strony dziennikarzy zakończyła się konferencja komisji Jerzego Millera. Poszło o jej przerwanie. Szef MSWiA uznał bowiem, że rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej nie mogą czekać na spotkanie z komisją i trzeba zakończyć zadawanie pytań przez media. A tych było wiele. Dziennikarze dociekali m.in. czy w 36. pułku fałszowano niektóre statystyki, czy będą wnioski do prokuratury, czy można mówić o pośrednich naciskach na załogę TU-154.
Po tym, jak przedstawiciele komisji zakończyli przedstawiać raport ze swoich prac, przyszedł czas na pytania ze strony dziennikarzy. A tych było wiele. Po ponad godzinie szef MSWiA uznał jednak, że należy zakończyć ich zadawanie, bo komisja musi spotkać się z rodzinami ofiar. Rzeczniczka MSWiA Małgorzata Woźniak - tuż przed godz. 13 - ogłosiła, że czasu zostało tylko na kilka pytań.
Dziennikarze nie reagowali, dalej zdawali kolejne pytania. Gorąco zrobiło się, kiedy do głosu doszedł Andrzej Stankiewicz z "Newsweeka". Dziennikarz nie poddawał się i konsekwentnie zadawał pytania, przekonując jednocześnie: - Zbyt długo czekaliśmy na ten raport. Rodziny poczekają jeszcze te 15 minut.
Pytał m.in. o to, czy w 36. pułku fałszowano niektóre statystyki, bo tak - w jego opinii - wynika z raportu. I czy w związku z tym będzie zawiadomienie do prokuratury? Szef MSWiA stwierdził, że nie, ale jak zapewnił spodziewa się szybkiej prośby ze strony śledczych o udostępnienie dokumentów, jakimi dysponuje komisja.
Dziennikarz dociekał też, czy płk Mirosław Grochowski, który był w komisji Millera, przeprowadzał kontrolę w 36. specpułku (obsługiwał lot Tu-154M 10 kwietnia ub. roku) w 2008 r. - Tak, przeprowadzałem kontrolę. Miałem wtedy wiele uwag - odpowiedział Grochowski.
Dalszych pytań dziennikarz już nie zadał, bo szef MSWiA zakończył konferencję. Decyzja ta oburzyła dziennikarzy, z sali dało się słyszeć ostre głosy sprzeciwu. - "Jak można?", "Zginęły najważniejsze osoby w państwie", "Jedni zadawali 10 pytań, inni jedno" - zareagowali dziennikarze.
Komisja: Reakcja Protasiuka była szybka
Wcześniej przez przez 90 minut dziennikarze pytali o zaprezentowany raport komisji Millera nt. przyczyn katastrofy. Jedno z pierwszych zadane przez dziennikarkę TVN24 dotyczyło kluczowych pięciu sekund podczas lotu. - Czy gdyby załoga samolotu zareagowała szybciej na to, że po naciśnięciu przycisku "uchod" samolot nie odchodzi na drugi krąg, to katastrofy można było uniknąć?
W odpowiedzi na to pytanie, Wiesław Jedynak, członek komisji wyjaśniającej okoliczności katastrofy, stwierdził, że 5 sekund, które minęło od wydania komendy "odchodzimy" przez dowódcę Tu-154M kpt. Arkadiusza Protasiuka do pociągnięcia za wolant, to był bardzo szybki i sprawny manewr. - Dowódca i tak, w naszej ocenie, postąpił bardzo sprawnie. Udowodnił, że był bardzo sprawnym motorycznie człowiekiem. Od podjęcia informacji, że coś jest nie tak, zareagował bardzo szybko - powiedział Jedynak. Przypomniał jednocześnie, że dowódca samolotu zakładał przy tym, że urządzenie automatycznego odejścia zadziała.
- Prawdziwy problem nie polega na tym, żeby skrócić ten czas od komendy "odchodzimy" do pociągnięcia za wolant, tylko żeby tego czasu praktycznie w ogóle nie było. Pilot, który ma świadomość, że wydaje komendę "odchodzimy" i ściąga wolant - to dzieje się właściwie równocześnie, nie ma tego momentu oczekiwania. Tutaj problem polegał nie na czasie 5 sekund, tylko na tym, że dowódca założył, że samolot odejdzie w automacie, w sytuacji gdy było to po prostu technicznie niemożliwe - powiedział Jedynak.
Dziennikarze dopytywali też, dlaczego dowódca załogi zdecydował się na podejście do próbnego lądowania, a nie odleciał od razu na zapasowe lotnisko. Jedynak wyjaśniał, że zgodnie z regulaminem wykonywania lotów w lotnictwie wojskowym "dowódca statku powietrznego ma prawo podejść do wysokości minimalnej bez względu na warunki panujące na lotnisku".
- W sytuacji gdy manewr ten wykonywany jest w sposób standardowy, nie niesie on ze sobą żadnego ryzyka - powiedział. Przypomniał, że wcześniej wybierane było lotnisko zapasowe. - Samolot po wykonaniu podejścia do minimalnej wysokości zniżenia z całą pewnością odleciałby na któreś z lotnisk zapasowych - dodał.
Miller: Nikt nie był sędzią w swojej sprawie
Rosyjski dziennikarz zadając pytania stwierdził, że w komisji biorą udział ludzie, którzy brali udział w przygotowaniu lotu Tu-154M do Smoleńska, czy zatem mogli obiektywnie ocenić przyczyny katastrofy. Zaprzeczył temu szef MSWiA. - Jest pan w błędzie - zareagował. - Nikt z członków komisji nie przygotował lotu ani nie szkolił załogi. Nikt nie był sędzią we własnej sprawie - zapewnił Miller.
Potem rosyjski dziennikarz pytał także, czy w kabinie był ktoś postronny? Chodziło m.in. o obecność w kokpicie dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika (o obecność Błasika i pośredni nacisk na załogę pytali potem także polscy dziennikarze). - Nagranie rozmów z kokpicie wskazuje, że decyzje dotyczące przelotu były podjęte przed wejściem pana generała do kokpitu - odpowiedział Miller.
W ocenie szefa MSWiA kokpit powinien być miejscem przeznaczonym wyłącznie dla członków załogi, by nic ich nie rozpraszało. - Nie oznacza to, że pan generał Błasik w jakikolwiek sposób wkraczał w kompetencje załogi i władczo wpływał na podejmowane decyzje - zaznaczył minister.
Z kolei członek komisji Maciej Lasek stwierdził, że przewóz najważniejszych osób w państwie zawsze jest obarczony presją. - Myśmy wykazali, że nie było presji bezpośredniej. Nikt nie kazał tej załodze lądować na siłę na tym lotnisku lub schodzić do wysokości niebezpiecznej, natomiast presja pośrednia związana z rangą przewożonych osób czy rangą zadań, które się z tym wiążą, istnieje praktycznie w każdym locie HEAD - powiedział.
"Nie było wstrząsów"
Potem dziennikarz "Gazety Polskiej" zapytał szefa MSWiA, czy może go zapewnić, że na pokładzie tupolewa nie doszło do dwóch silnych wstrząsów (mówił o tym szef parlamentarnego zespołu badającego przyczyny katastrofy smoleńskiej Antoni Macierewicz z PiS, twierdząc, że według analizy pracującego w USA eksperta, przyczyną katastrofy smoleńskiej były "dwa wielkie wstrząsy", a nie uderzenie o brzozę). Dziennikarz przypomniał przy tym, że MAK podkreślił w swoim raporcie, że na wysokości 15 metrów doszło do awarii głównego komputera.
- Komisja się nie myli. Żadne czujniki nie zanotowały dwóch silnych wstrząsów - odpowiedział Miller.
"Można sprawdzić, co będzie jak się wjedzie w brzozę"
Szef MSWiA został także zapytany przez dziennikarzy, czy komisja przeprowadziła badania, które potwierdziłyby, że "miękka brzoza" jest w stanie przeciąć skrzydło TU-154M. - Trzymajmy się praw fizyki. Samolot leciał z prędkością 280 kilometrów na godzinę. Może pan łatwo sprawdzić np. samochodem, co z nim się stanie, jeśli pan z prędkością 280 kilometrów wjedzie w brzozę - odpowiedział minister pytanie dziennikarza z "Gazety Polskiej".
Miller zaznaczył, że brzoza nie była pierwszą przeszkodą, którą napotkał samolot. - Pierwsze przeszkody czyniły na tyle nieznaczące szkody w poszyciu samolotu, że nie prowadziło to do zmiany trajektorii lotu, co nie oznacza, że nie pozostawiało żadnych śladów na torze przelotu samolotu - powiedział szef MSWiA.
Członkowie komisji podkreślali także, że do momentu zderzenia z drzewem "samolot w całości był sprawny i wszystkie elementy w samolocie były sprawne". Była to reakcja na pytanie Anity Gargas z "Gazety Polskiej" dlaczego komisja kompletnie zignorowała to, co stało się 15 metrów nad ziemią? - My wiemy, że doszło wtedy do awarii systemów zasilania - stwierdziła.
"Nie było sztucznej mgły"
Odpowiadając na kolejne pytanie rosyjskiego dziennikarza, Miller zapewnił, że na lotnisku w Smoleńsku nie było sztucznej mgły. Dziennikarz pytał też, czy komisja wyjaśniała kwestię alkoholu we krwi gen. dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika i dlaczego ten aspekt nie znalazł się w raporcie.
- Nie, bo to Rosjanie przeprowadzali sekcję zwłok - zaznaczył Miller.
Zdementował także - w reakcji na pytanie rosyjskiego dziennikarza - jakoby przed wylotem samolotu z Warszawy była kłótnia między dowódcą załogi Tu-154M kpt. Arkadiuszem Protasiukiem, a Błasikiem. - Nie było żadnej kłótni między jakimkolwiek pasażerami i członkami załogi - zapewnił Miller.
Komisja - na pytanie dziennikarzy - odniosła się też do przygotowania lotniska w Smoleńsku. Jej przedstawiciele przypomnieli, że strona rosyjska zapewniała, iż lotnisko będzie przygotowane na czas przyjmowania rejsów specjalnych z Polski (było zamknięte od 2009 r., zgodnie z statusem HEAD polski samolot nie mógł lądować na zamkniętym lotnisku).
Z informacji komisji wynika, że w marcu 2010 r. został wykonany ogląd lotniska, a 5 kwietnia wydany akt dopuszczenia do przyjęcia rejsów specjalnych. Czynności tych dokonywali Rosjanie. - Gdyby nie było weryfikacji ze strony rosyjskiej, 36. pułk byłby zobowiązany do wykonania specjalnego lotu sprawdzającego przydatność - powiedział Miller.
Jeden z komisyjnych ekspertów, Marek Lasek, dodawał: - Tak, w instrukcji HEAD jest mowa o tym, że loty są tylko na lotnisko czynne. Strona rosyjska to weryfikowała i poinformowała, że lotnisko będzie gotowe. 36. Specpułk nie musiał wykonywać oblotów.
Bez "lidera" na pokładzie. "Rosjanie to zaakceptowali"
Dziennikarz "Faktów" TVN pytał, kto ostatecznie zdecydował o locie do Smoleńska bez "lidera" na pokładzie. Usłyszał, że zdecydował o tym ostatecznie 36. specpułk, a strona rosyjska, pomimo obowiązującego przepisu, to zaakceptowała.
- Strona rosyjska zaakceptowała tę decyzję, pomimo że była ona niezgodna z przepisami wykonywania lotów Federacji Rosyjskiej. W tych przepisach jest zapisywane, że w przypadku wykonywania zgody na przelot, lądowania na lotniskach nie będących lotniskami komunikacyjnymi, a taki był Smoleńsk Północ, obecność lidera warunkuje wydanie zgody na lot - powiedział Lasek.
Zaznaczył jednak, że w praktyce ten zapis "jest zapisem martwym". - W ubiegłych latach w wielu lotach wykonywanych na lotniska Federacji Fosyjskiej lidera na pokładzie też nie było - dodał.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24/Fot.east news