W środku nocy, po dniu, w którym nie odbyły się wybory prezydenckie, zatelefonował do mnie Wilhelm Dichter. Starszy kolega ze szkoły, emigrant marcowy, teraz mieszka w Bostonie i jest emerytowanym wynalazcą. Jest też wybitnym pisarzem, dziś w Polsce mało popularnym, na pewno mniej popularnym od Grocholi, autorem trzech krótkich opowieści o życiu żydowskiego chłopca z Borysławia, który szybko zorientował się, że źle jest być Żydem. W Ameryce został inżynierem, wynalazcą i profesorem.
Jedna z tych opowieści ma tytuł "Szkoła bezbożników". Rzecz dotyczy szkoły na Żoliborzu, założonej jeszcze przed o wojną przez idealistycznych inteligentów wierzących w socjalizm. W tej szkole nie było lekcji religii, nie było księdza katechety i nie było dzieci które dokuczały, szepcząc po kątach – Żydek. Dlatego Wilhelm został do tej szkoły zapisany przez matkę. Dojeżdżał do tej szkoły aż z Mokotowa.
Chodziłem do tej samej szkoły. Też zapisała mnie do niej matka. Ale zapisała nie dlatego, że nie uczyli w tej szkole religii. Zapisała, mimo że religii w tej szkole nie było. Moja mama miała koleżanki, które w tej szkole pracowały i po wojnie, kiedy ojciec był jeszcze we Włoszech w II Korpusie, bardzo nam pomogły.
W czasach, kiedy chodziliśmy do tej samej szkoły, Wilhelma Dichtera właściwie nie znałem. Wiedziałem, że o dwie klasy wyżej jest taki bardzo zdolny uczeń, który ma ważnego ojca. Ale zdolnych z ważnymi ojcami było w tej szkole więcej. Do naszej szkoły chodzili Zapasiewicz, Garlicki, Abramow, Geremek i jeszcze inni, których albo nie pamiętam, albo nie są ważni dla tej opowieści. Zaś Dichter szybko po skończeniu szkoły stał się znany. Występował w telewizji i w radiu, pisał do gazet artykuły o współczesnej fizyce.
Poznaliśmy się na nowo w Ameryce. W okolicach roku dwutysięcznego. Dichter wydał właśnie dwie pierwsze swoje książki . Obie biograficzne, obie opublikował Znak i obie były wydarzeniami literackimi. W tej pierwszej, która miała tytuł "Koń Pana Boga" Wilek opisał, jak razem z matką ukrywał się dwa lata w studni, za cembrowiną.
Kiedy w Polsce ukazały się książki Dichtera, pracowałem w polskiej gazecie Nowym Jorku. Gazeta nazywała się "Nowy Dziennik" i funkcjonowała przy niej księgarnia, która pełniła rolę domu kultury dla mieszkających w Nowym Jorku Polaków z aspiracjami. W tej księgarni zrobiliśmy Wilkowi wieczór autorski i na tym wieczorze spotkaliśmy się pierwszy raz jako dorośli ludzie.
Książki Dichtera odniosły w Polsce spory sukces obie nominowane zostały do Nagrody Nike. Na Dichtera spadły różne komplementy: że pisze oszczędnie jak Hemingway, że pisze jak Borowski. Stanisław Barańczak w posłowiu do "Konia Pana Boga" zwrócił uwagę, że Dichter pisze o tym, jak był prześladowany i potem jak był uprzywilejowany, ale nie tracimy do niego sympatii, bo pierwszą sytuację opowiedział, nie usiłując budzić współczucia, a drugą nie próbując się usprawiedliwiać. W kolejnej książce, o której będzie mowa za chwilę, Dichter pisze: "...trzymanie języka za zębami umożliwiło mi karierę akademicką".
Ta książka, wydana w dziesięć lat później pod tytułem "Lekcja angielskiego", nie wywołała już takiego zainteresowania jak poprzednie, choć dla mnie jest być może najciekawsza. Pewnie z powodu tematu, bo jest nim emigracja. Wędrówka z jednej kultury do drugiej, zmiana języka, pytanie: kim będą moje dzieci? To sprawy mało zajmujące dla wszystkich, którzy takiej przygody nie przeżyli. Ale w "Lekcji angielskiego" najważniejsza jest kwestia tożsamości, jej zmiany. Żeby nie wiadomo co, trudno zmienić się w Amerykanina. Polak pozostaje Polakiem, Żyd - Żydem. Trudno porzucić swoją historie. I zbiorową, i osobistą. Towarzysz emigrant pisze po wielu latach do Dichtera: "Czy ma Pan ciągle hysia żydowskiego, czy też Panu przeszło… ostrożnie, bo to lubi wracać". Dichter ma nie tylko hysia żydowskiego. Ma tez hysia polskiego. Obu trudno się pozbyć, oba lubią wracać.
Przez cały tydzień, który minął od telefonu Dichtera, trwają dyskusje o podziałach w PiS-ie, o kombinacjach Gowina, stronnictwie Ziobry, frakcji Morawieckiego, o wiernych Kaczyńskiemu PiS-owskich weteranach. A też, co będzie, kiedy prezes straci nad tym towarzystwem kontrolę? Po telefonie Wilka przestałem się nad tym zastanawiać. Kto zdradzi pierwszy? Najpierw Gowin, a może wcześniej Ziobro? Są na świecie inne, ważne sprawy. Ciągle wracające. Ciągle nierozstrzygnięte.
Źródło: tvn24.pl
Maciej Wierzyński, dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny, polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło zdjęcia głównego: TVN24