"Trzymaj równe tempo", "wolniej na początku, potem przyspiesz", "jesteś piątą albo szóstą dziewczyną, trzymaj tempo!", aż w końcu "uciekajcie, uuuucieeeekaaaajcieeee!" i "teraz już ostry finisz, dawaj do tej flagi!". I koniec. Na 24. kilometrze skończyłam Wings For Life. Z niesamowitymi kibicami, pozytywnymi myślami i życiówką w półmaratonie.
Ależ kłębowisko myśli przed startem! A to, że w końcu za mało spałam, a to że zapiekanka ze stacji na pewno nie pomoże w biegu, a to że za mało picia. Gdy w końcu wszyscy stajemy na starcie Wings For Life, w głowie jest już tylko jedno: "4:53 na kilometr". Takie tempo założyłam sobie na początku i miało mi ono zaowocować 30 przebiegniętymi kilometrami. Udało się je utrzymać całkiem długo, ale nie na tyle, żeby uciekać przed metą aż przez założony dystans.
Poznań miastem biegaczy
Przebiegamy przez miasto, potem tereny pod Poznaniem, są też miejsca, gdzie ludzie przyjeżdżają na działki. Wszędzie, dosłownie wszędzie, są kibice. Siedzą w oknach, stoją pod budkami z piwem, na przystankach, poprzebierani, z kibicowskimi klekotkami w rękach i gardłami pełnymi ciepłych słów dla biegaczy. Kierowcy w korkach nie mają zaciętych min, tylko wesoło wspierają zawodników. Poznań to biegacki raj!
Na trasie sporo podbiegów, których kompletnie nie znam. Po którymś z kolei wsłuchuję się już w tłum. - Jeszcze podbieg przy katedrze - słyszę w pewnym momencie. "Acha, czyli teraz robię zapas na ten podbieg" i przyspieszam. Działa. Przed kolejnymi powtarzam scenariusz. 10 km udaje się przebiec ze średnią ok. 4:50 min. na kilometr. To lepiej niż zakładałam.
"Jesteś piątą albo szóstą dziewczyną"
Potem zaczyna się już robić ciężej. Daje o sobie znać zapiekanka ze stacji (po co ja to jadłam?!), zaczyna boleć brzuch. Pod miastem mocniej wieje też w twarz zimny wiatr, mocno się chmurzy. I gdy już zaczynam myśleć, czy to nie moment, by wycofać się z wyścigu, gdzieś przy trzynastym kilometrze mijam mocnego zawodnika z czołówki, który rozmasowuje sobie nogę. Widać, że złapał go mocny ból, ale mimo to walczy i leci dalej. - Jesteś piątą albo szóstą dziewczyną. Trzymaj tempo - mówi i leci do przodu. "Co? Piąta albo szósta? No to nie ma innej możliwości tylko olać słabości i ścigać się do końca" - myślę i ani mi już w głowie rezygnacja. Potem jeszcze kilka razy w żołądku łapie silny ból, ale udaje się z nim wygrać. Niestety, kosztem spowolnienia - kolejne kilometry robię już w 5:10-5:15 minut.
Życiówka przy okazji
Nic to, wyznaczam sobie kolejne cele - nie 30, wiem, że to już się nie uda. Półmaraton udaje się zrobić w 1:47 min. "O kurczę, niechcący zrobiłam życiówkę!" - myślę. To dodaje sił, ale tylko na chwilę. Potem już lecę kilometr po kilometrze, nie myśląc, ile uda się ubiec. Ile będzie, tyle będzie. - Gdzie ta meta?! - głośno dopytuję innych biegaczy. Na to odzywa się jeden z nich: - Miałem przebiec 10, teraz chcę dobić do 23, też dasz radę. Chodź, uciekamy! - dopinguje mnie. OK, dam radę.
W końcu, po 23. kilometrze rozlega się kobiecy, nieco już zmęczony krzyczeniem, głos: "Uciekajcie, uciekaaaaajcieeeeee, [meta - red.] jeszcze was nie ma! Uciekaaaaajcieeeee!". To dziewczyna na quadzie, który jedzie tuż przed metą. Uf, wybawienie, wygląda na to, że koniec jest już naprawdę blisko. Niby właśnie teraz jest czas na najostrzejszą walkę, a ja już zupełnie nie mam sił. Myślę tylko o tym, żeby już móc przestać biec...
Ostatnie metry przed metą. Ogień!
Nagle równo z quadem mija mnie inna biegaczka! Gdyby to był jakikolwiek facet, dałabym spokój, ale dziewczyna?! O nie! Tylko jak ją wyprzedzić, skoro nie mam już zupełnie pary w nogach?! Do walki zagrzewa jeszcze rowerzysta, jedzie już kilkadziesiąt metrów przed metą. - Dawaj, to ostatnie metry, daj z siebie wszystko, ostry finisz! - krzyczy do mnie. - Ale ja nie mam siły - odpowiadam i czuję, że nogi są już jak z ołowiu. - Dawaj, do flagi! - mówi, mając na myśli oznaczenie 24. kilometra. Zostało do niego jakieś 100 metrów. - A OK, do flagi to spoko - odpowiadam i nagle udaje się wrzucić inny bieg! Nogi zaczynają nieść jak szalone. Nie mam pojęcia, jak to jest możliwe, ale moja prędkość znów schodzi poniżej 5 min na kilometr. W rezultacie wyprzedzam moją rywalkę. Gdy do flagi brakuje dosłownie kilku metrów, w końcu mija mnie meta. Nie od razu przestaję biec, bo nie od razu uświadamiam sobie, że to już. Dopiero, gdy przejeżdża drugi samochód, daję spokój. Padam w trawę na poboczu. 30 km się nie udało, ale 24 to też dobrze. Kibice mówią, że jestem w pierwszej dwudziestce dziewczyn. Liczyli wszystkie zawodniczki po drodze. Ciekawe, czy potwierdzi się to w wynikach.
2 dni regeneracji i...
Teraz czas na odpoczynek. Czuję, że kolana oberwały mocno w czasie biegania po asfalcie - potrzebują teraz chwili na regenerację. Pierwsze bieganie planuję zrobić w środę. Do tego czasu tylko odpoczynek i zdrowe jedzenie. Żadnych zapiekanek! A w sobotę kolejne zawody - razem ze znajomymi lecimy Bieg Łosia w Puszczy Kampinoskiej. 17 km po leśnych drogach to jest to!
Autor: Katarzyna Karpa