Setki nazwisk, jedno po drugim, monotonna mantra. Imię. Nazwisko. Zginął. Imię. Nazwisko. Zginęła. Imię. Nazwisko. Lista śmierci ofiar warszawskiego Getta. Dziś po południu właśnie ją przeczytałem.
W poniedziałek zadzwonili do mnie z Fundacji Szalom, która organizuje obchody rocznicy Powstania w Getcie i zapytali, czy bym nie chciał wziąć udziału w publicznym czytaniu apelu poległych. Wymyślono coś na kształt – chociaż to nie jest najlepsze słowo – ulicznego happeningu. W kilku punktach centrum Warszawy stanęły na ulicy stoiska informacyjne, gdzie harcerze rozdawali ulotki a osoby zaproszone czytały listę zamordowanych Żydów. Byłem jedną z tych osób i szczerze czuję się zaszczycony. Czytałem po południu przed bramą Uniwersytetu Warszawskiego. Imię. Nazwisko. Zginął. Imię. Nazwisko. Zginęła. Kilkaset osób, pół godziny czytania, listę przejmuje kolejna osoba. Co nazwisko zerkałem znad kartki na przechodzących ludzi. Niektórzy przystawali, inni nie zwracali uwagi, jeden pan starszy przyszedł i zaczął się upominać o Polaków mordowanych przez bezpiekę w czasie i po wojnie. Obyło się jednak bez awantur, docinków, głupich żartów. Czy przechodnie coś sobie pomyśleli? Czy w ogóle ma to sens? To ja się pytam Państwa – może ktoś przechodził, widział, ma swoje przemyślenia. Gdy kilkaset ofiar nagle staje się bardzo konkretnym Icchakiem, Mosze, Esterą, Izraelem czy Władysławem – to zapewniam szczerze, że przynajmniej na jednej osobie to robi wrażenie. Na czytającym.