- Nawet gdyby wszyscy wokół mówili mi, że właśnie mi odbija, to będę trwał przy tym, co wymyśliłem sobie na samym początku i co wydaje mi się szczere, bo wypływa z dziecięcej pasji do instrumentu - mówi w rozmowie z tvn24.pl Piotr Orzechowski, jeden z najwybitniejszych polskich pianistów młodego pokolenia.
Jest jednym z najbardziej utytułowanych muzyków młodego pokolenia. 28-letni Piotr Orzechowski, który znany jest również pod pseudonimem Pianohooligan, jako pierwszy Polak zdobył Grand Prix podczas Montreux Jazz Solo Piano Competition (2011 r.). Ten konkurs pianistów jazzowych uznawany jest za jeden z najważniejszych na świecie.
W tym samym roku razem ze swoim zespołem High Definition Orzechowski triumfował także podczas konkursu dla młodych zespołów w ramach belgijskiego Jazz Hoeilaart.
W kolejnych latach grał między innymi z gigantem trąbki Randym Breckerem, Victorem Mendozą czy Perikiem Sambeatem. Współpracował z takimi sławami jak Philip Glass, Adrian Utley (Portishead), Michał Urbaniak, Jacek Kochan, Marcin Masecki, Paweł Mykietyn, Motion Trio.
W swoim dorobku Piotr Orzechowski ma kilka płyt, które nagrywał solo bądź z High Definition. Zadebiutował krążkiem "Experiment: Penderecki", który jest pierwszym solowym polskim albumem instrumentalnym wydanym dla słynnej wytwórni Decca. Jego kolejne płyty to "15 Studies for the Oberek" (Decca/Universal, 2014) oraz "24 Preludes & Improvisations" (Decca/Universal, 2017). Orzechowski doceniony został wieloma nagrodami, stypendiami i wyróżnieniami.
Z Piotrem Orzechowskim rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Występujesz pod pseudonimem Pianohooligan. Chuliganisz na co dzień?
Piotr Orzechowski: To jest postawa artystyczna. Czy w życiu codziennym? Musiałbyś się przekonać albo zapytać kogoś, kto mnie lepiej zna (śmiech). A sam Pianohooligan wziął się z próby nazwania tego jak gram. To też określenie mojej postawy wobec środowiska jazzowego. Dla mnie jazz jest o szczerości, tymczasem dużo jest w naszym środowisku postaw nieszczerych.
Na czym polega ta nieszczerość?
Dzielę ją na dwa rodzaje: albo to kopiowanie innych w nadziei, że jeżeli zagramy coś, co jest już dobre, to przybliżymy się do ideału; albo odpuszczenie, powiedzenie zasadom w muzyce i tradycji "nie". Chodzi mi o takie muzyczne, merytoryczne odpuszczenie, zdanie się na samą intuicję bez bagażu wiedzy czy umiejętności, przygotowania. Dla mnie w jazzie to jest nieakceptowalne.
Grasz nie tylko jazz. Pojawiasz się również w kontekście muzyki poważnej. Jesteś chuliganem również w tym środowisku?
W muzyce poważnej staram się przywrócić jej charakter improwizacyjny, naturalny. Tam, gdzie mogę, staram się też dołączać moje własne partie improwizowane, na przykład w koncertach solowych z orkiestrami, gdzie wykonuję autorskie kadencje. Tak jest zarówno w przypadku koncertu Góreckiego, czy Reicha, ale też na przykład Bacha.
Pochodzisz z rodziny muzyków. Zacząłeś grać w wieku pięciu lat. Nie buntowałeś się nigdy wobec muzyki?
Chyba każde dziecko ma taki bunt, żeby w ogóle nie ćwiczyć, ale ja buntowałem się tylko wobec rozczytywania utworów klasycznych. Nigdy nie wzbraniałem się przed kreowaniem własnych światów przy klawiaturze. To zawsze było moją formą zabawy, główną rozrywką i pasją. Trwa to do dzisiaj i chciałbym to w sobie zachować, tak, żeby to była szczera, autentyczna, kreatywna, spontaniczna wypowiedź przy fortepianie.
Nie chciałeś nigdy rzucić muzyki w kąt? Wypiąć się na rodzinę i pójść zupełnie w inną stronę?
Takiego sprzeciwu nigdy nie było, bo rodzice dawali mi dużo wolności w tym co robiłem. Przez muzykę przekazywałem często więcej niż w życiu. Z takiej perspektywy trudno myśleć o odrzuceniu muzyki, chyba, że straciłoby się wewnętrzną pasję czy inwencję. Szczęśliwie mi się to nie zdarzyło i wciąż mogę i chcę przekazywać nowe treści przez sztukę.
Interesowałem się trochę filmem, trochę aktorzyłem, wygłupiałem się, co sprawiało mi wiele przyjemności. Myślę, że mojej muzyce jest dużo z kreowania światów czy postaci. Próbuję wejść w jakąś rolę, w jakiś świat, i tam gram, przekomarzam się z pewnymi stylistykami, sposobami gry jakby kogoś innego, wyimaginowanego. Tak... Gdyby muzyki jakimś cudem zabrakło, pewnie poszedłbym w stronę aktorstwa lub reżyserii.
Skoro o filmie. Twój krótki metraż, który był improwizacją na temat wajdowskiej "Ziemi obiecanej", zdobył nagrodę w konkursie Andrzeja Wajdy.
Film wygrał i to był chyba mój moment szczytowy, jeśli chodzi o twórczość filmową (śmiech). Tam była też moja muzyka. To było miłe doświadczenie, ale z grupą, z którą to tworzyłem, dalej nie poszliśmy. Skończyło się liceum, skończyły się wygłupy i wtedy już bardzo mocno postawiłem na muzykę i na wypowiedź solową. Pojechałem na konkurs do Montreux i tak się zaczęło całkowite oddanie ścieżce muzycznej.
Byłeś pierwszym Polakiem, który wygrał ten konkurs. Czy tego typu nagrody, wydarzenia są przełomowe w życiu artysty?
Jeździłem sporo na konkursy. Takie wydarzenia bywają dla młodych muzyków jedyną przepustką do świata biznesu muzycznego. Każdy chce się spróbować, aby dzięki temu móc później pokazać swoją twórczość szerszej publiczności. Jest to jakaś furtka, która bywa trudnym momentem. Dochodzi tu sztucznie wyprodukowany stres, a to przecież sztuka, w tej sferze nie powinniśmy konkurować. Ja chciałem to robić, chciałem pokazać, że robię coś swojego i nie poddawałem się. I faktycznie udawało mi się. Myślę, że zawdzięczam to właśnie postawieniu na indywidualność, na to co jest we mnie szczere, co wygospodarowałem sam na sam z instrumentem.
Największym potwierdzeniem było właśnie Montreux i to, co powiedział mi tam Tommy LiPuma (legendarny producent muzyczny - red.), żebym szedł w tę stronę i żebym nigdy sobie przypadkiem nie pomyślał, że powinienem pójść w innym kierunku - żebym nie zbaczał z mojej ścieżki.
Jednak przed występem zmroził cię stres.
Zblokował mnie zwłaszcza na pierwszym etapie, zagrałem gorzej niż chciałem. Dopiero podczas finału naprawdę się otworzyłem. Ucieszyłem się, że dano mi na to szansę. Ale dziś też na każdym koncercie trwa ta walka o to, żeby być wolnym i w taki sposób przekazywać treści, żeby dobrze czuć się przy publiczności. Żeby nie było wyimaginowanego pręgierza. Udało mi się zrobić to wtedy i to zostało docenione.
Minęło prawie osiem lat od tego sukcesu. Jak patrzysz na to z perspektywy czasu, co konkretnie zmieniło się w twoim życiu?
Montreux dodało mi pewności siebie, wiedziałem, że mogę się otworzyć, że powinienem grać solo. To był mój chyba pierwszy regularny występ solowy! Wcześniej nie myślałem o tym w ten sposób. Zawsze jeździłem na konkursy z zespołem. To był mój początek drogi solowej. Wspólnie z siostrą Basią, jej mężem - Filipem Berkowiczem, zaczęliśmy myśleć co dalej z tym zrobić. Zostałem też zauważony, co pomagało w tym, żeby dzielić się moją muzyką.
Niedługo później sięgnąłeś po dzieła Krzysztofa Pendereckiego, które - jak wiadomo - są monumentalne, komponowane na pełen skład orkiestrowy. Ty postanowiłeś je nieco odmłodzić i przełożyć na fortepian. Nie bałeś się reakcji kompozytora?
Rozmawiałem z Krzysztofem Pendereckim o tym, że chcę się tego podjąć. To była dla mnie bardzo wysoko postawiona poprzeczka, próba sprawdzenia czy język sonoryzmu, tych wszystkich szmerów, jest czymś co powinienem używać w swojej grze. Miałem duże wątpliwości. Może dlatego, że środowisko akademickie czy jazzowe było dość sceptyczne wobec tego rodzaju technik. Jazz zresztą wciąż nie jest na to gotowy, pomimo że wszystko już się w tym gatunku pojawiało. Ale wypowiadanie się, nie traktowanie tego jako pustego efektu, to już jest inny temat.
Starałem się odpowiedzieć na pytanie, czy jest to możliwe. Najlepszym na to przykładem była muzyka Pendereckiego, niejako ojca sonoryzmu. Wspólnie z kompozytorem słuchaliśmy "Experiment: Penderecki". Był bardzo zadowolony. Oczywiście, to był dla mnie ogromny stres, ale też duża przygoda i koniec końców forma uczenia się siebie poprzez muzykę mistrza.
Jak reagował na swoją muzykę w twoim wykonaniu?
Kilkanaście dni temu Akademia Muzyczna w Krakowie zorganizowała obchody 85. urodzin Krzysztofa Pendereckiego. Znowu miałem przyjemność zagrać przed kompozytorem „Stabat Mater”. Zawsze to jest stres pokazywać interpretacje na fortepian, czyli na instrument, którego kompozytor nie brał pod uwagę jako właściwego dla języka muzyki współczesnej. Już wtedy, 5 lat temu, był zadowolony. I była to dla mnie wielka ulga po tym wszystkim co zrobiłem, po tych zmianach, które wprowadziłem wewnątrz utworów.
Ale nie grasz po prostu na fortepianie, a modyfikujesz go, ustawiasz różne przedmioty na strunach. Nie szkoda ci własnego instrumentu, żeby poddawać go takim próbom?
Nie. Uważam, że instrument dla muzyka stoi otworem i trzeba korzystać ze wszystkich jego możliwości. Robiłem to z Pendereckim, ale również później w "Studiach nad Oberkiem", gdy trzeba było opowiedzieć o naszych polskich rytmach. To doświadczenie pomogło mi się przemóc w traktowaniu wnętrza fortepianu. Na płycie z Preludiami jest mniej tego typu zabiegów, bo tu nastąpiło zejście do samego idiomu improwizacji. Tutaj wszystko mogę i niczego nie muszę.
A czujesz się bardziej kompozytorem czy wirtuozem?
Czuję się przede wszystkim improwizatorem, czyli kimś, kto specjalizuje się w kreowaniu nowych muzycznych kształtów na żywo przed publicznością. Oczywiście, robię to też w samotności i zapamiętuję swoje pomysły, a wtedy to jest kompozycją. Ale źródłowo to wszystko jest improwizacją. Cały świat kreowania jest improwizacją, która z jednej strony jest zabawą intelektualną, a z drugiej jednak czymś bardzo głębokim.
Sięgałeś po prace wybitnych kompozytorów XX-wiecznych, Steve’a Reicha, Krzysztofa Pendereckiego, Henryka Mikołaja Góreckiego i wielu innych. Jednak paleta twoich inspiracji rozciąga się do muzyki renesansu. Tak szeroki wachlarz inspiracji daje ci jeszcze miejsce na własną kreatywność?
Wydaje mi się, że wszelkiego rodzaju inspiracje są jazzmanowi, komuś improwizującemu bardzo potrzebne. Trzeba dużo chłonąć, a potem zapominać od razu, żeby nie było tak, że potem się je wykonuje, nimi się mówi. Jeśli chodzi o renesansową muzykę, to faktycznie to przed-bachowskie myślenie we mnie siedzi. Gdy nie był jeszcze ustabilizowany system dur-moll, myślano bardziej ruchami głosów, tworzyły się harmonie, o których dzisiaj nie pamiętamy. Inspiruje mnie również folk, muzyka indonezyjska, muzyka z Krety, Zanzibaru, gatunki bardzo świeże, nieopierzone, nawiązujące do szczerości, do wnętrza. Lubię muzycznie obserwować, co się tam dzieje, ale później zapominać o tym.
A co z metalem?
(śmiech) Metal był bardzo dla mnie ważny. A właściwie był to nu metal, zwłaszcza zespół Korn. Tak też nazwałem swojego psa.
Myślisz, że metal da się przenieść do jazzu, do muzyki akademickiej, do filharmonii?
To, co wziąłem z tej muzyki, to kondensacja przekazu. Taki rodzaj brutalności czy wręcz agresji, która budzi pewien rodzaj atencji słuchacza tu i teraz. Tego zazdrościłem metalowi, to chciałem przenieść do jazzu. Oczywiście, nie do końca jest to możliwe, bo tam operuje się na wielkim wolumenie, jeden dźwięk jest już tak głośny, że cała publika szaleje. To trudne do osiągnięcia w tym co robię, ale poprzez pełne skupienie słuchacza, to w jaki sposób próbuję go zaangażować, staram się niejako do tego zbliżyć.
Bierzesz udział w projekcie BMW Art Club, który w październiku miał swoją premierową odsłonę w Katowicach, a teraz w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej. Czy tobie jako jazzmanowi, buntownikowi, chuliganowi muzycznemu trudno się współpracuje z taką orkiestrą jak Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia?
Nie rozpatrywałbym tego w kategoriach trudności. Klasykę grałem zawsze. Oczywiście, każdy utwór jest wyzwaniem. To nie jest to żadna sytuacja konfliktowa. Wręcz przeciwnie, to że pojawiają się improwizowane elementy podczas koncertu instrumentalnego, jest w zasadzie powrotem do pierwotnych sposobów wykonawstwa. Solista bardzo często improwizował swoją kadencję, co dziś zupełnie zaniknęło wśród instrumentalistów. Klasycy raczej nie potrafią improwizować, co jest smutną konstatacją, a co trzeba przywrócić.
Przyszłością muzyki jest w pewnym stopniu fuzja tych gatunków, przede wszystkim klasyki i jazzu, które powinny stanowić jedność. Muzycy powinni umieć improwizować, to jest podstawowa umiejętność każdego z nas.
Już sam fakt, że nie występujesz we fraku, stanowi pewien kontrast. Ponadto poza widocznym skupieniem, wyglądasz na scenie jakbyś świetnie się bawił. To przyciąga uwagę.
To wynika po prostu ze sposobu przeżywania muzyki, jaki we mnie jest w zasadzie od małego. Wierzę, że naturalny sposób przeżywania muzyki jest czymś, co powinniśmy stawiać na piedestale. Dlatego, wychodząc na scenę, chcę pozostać sobą. Być tym, kto się dobrze bawi. Jeżeli obecna konwencja wykonawstwa jest taka, że wyglądamy "ładnie", nie mam nic przeciwko temu. Ale zawsze będę występować jako ja, bo chcę wzmacniać takie wartości jak indywidualność, wolność, również do tego, że możemy się ubrać we frak. Jest to mi zupełnie obojętne, byle było to szczere.
W ramach tego projektu wykonujesz Koncert Góreckiego na klawesyn lub fortepian. Ty jednak sięgnąłeś po rhodes piano. Dlaczego?
Ten koncert bardzo dobrze brzmi na tym instrumencie. Sam kompozytor sugerował, żeby to był amplifikowany (wzmocniony, wzbogacony - red.) klawesyn, co skojarzyło mi się z czymś przesterowanym, wykraczającym poza to, co rozumiemy jako tradycyjny instrument klasyczny. Stąd też pomysł na rhodes piano, instrument elektroakustyczny, który jakoś to przekracza, ale nie jest jeszcze cyfrowym plastikiem, choć jest kojarzony raczej z jazzem czy popem.
Nie chciałeś pójść w bardziej komercyjną, mainstreamową odsłonę muzyki? W ostatnich trzech dekadach było wielu wirtuozów klasycznych, którzy nagle pojawiali się w stacjach muzycznych w bardzo popowym wydaniu.
Komercja kojarzy mi się z odłożeniem na bok szczerej wypowiedzi i skupieniu się na robieniu przyjemności publiczności. A tym nie jestem zainteresowany. Jeżeli komercja zakładałaby szczerą, artystyczną wypowiedź, to jak najbardziej mógłbym w to wejść. Ale ja muszę być w zgodzie z tym w co wierzę, a myślę, że właśnie o to chodzi w sztuce, o szczere wydobywanie dźwiękowych kształtów, które prezentuje się publiczności. Cała przestrzeń komercyjna wydaje się być nastawiona na zaspokajanie żądań publiczności. Szkoda byłoby, gdybym był kolejnym artystą, który wpadnie na tę ścieżkę. Chociaż koniec końców obie drogi są w kulturze usprawiedliwione.
Odniosłeś sukces jako 21-latek, nie bałeś się nigdy momentu, że sodówa ci uderzy do głowy?
(śmiech) Wszyscy mnie ostrzegali przed tym, że tak się może zdarzyć. Jest to faktycznie problem. W głowie pojawia się wiele pokus. Nie można ich bagatelizować, wychodzić z założenia, że mnie to nie spotka. A prawie wszyscy temu ulegają i zaczynają w pewnym momencie robić coś, czego zawsze się wystrzegali. Warto o tym przypominać. Dużo się o tym nasłuchałem, ale zawsze miałem w sobie pewność, że są rzeczy, których nie zrobię. Nawet gdyby wszyscy wokół mówili mi, że właśnie mi odbija, to będę trwał przy tym, co wymyśliłem sobie na samym początku i co wydaje mi się szczere, bo wypływa z dziecięcej pasji do instrumentu.
Autor: Tomasz-Marcin Wrona//plw / Źródło: tvn24.pl