"Mam żal do państwa polskiego, bo oddało mnie jak zużyty mebel"

Andruszkiewicz o mieszkaniu w domku letniskowym
Źródło: Mateusz Szmelter, tvnwarszawa.pl
Emerytowana dziennikarka po latach sądowej batalii traci dach nad głową. Mieszkanie - w ramach reprywatyzacji – trafia w ręce spadkobierców dawnych właścicieli. Kobieta wyprowadza się – jak sama mówi – na odludzie, do letniskowego domku odziedziczonego po mężu. Grozi jej kolejna eksmisja.

Z Ewą Andruszkiewicz umawiamy się w jej chatce w lesie. - To daleko. Jest pani pewna, że chce przyjechać aż tutaj? - upewnia się przed spotkaniem.

Ma rację. Z Warszawy jedziemy ponad półtorej godziny. Przejeżdżamy przez Józefów, Otwock i szereg mniejszych miejscowości. Wsłuchując się w podpowiedzi z GPS, wjeżdżamy do lasu. Mijamy kilka opuszczonych domków letniskowych. Jedziemy dalej. Po kilku kolejnych kilometrach posesji już praktycznie nie ma, las jest coraz gęstszy, a my mamy przed sobą jedynie niewielką krętą i wyboistą dróżkę. Wokół panuje cisza.

- Jesteś pewna, że to tutaj? - dopytuje towarzyszący mi operator.

Wreszcie na końcu dróżki udaje się dostrzec ogrodzenie, a za nim mały, biały domek. Adres się zgadza. Kiedy zatrzymujemy się, natychmiast podbiegają do nas dwa psy - nieduże, ale bardzo głośne. - Proszę się nie bać. Nic nie zrobią - krzyczy za nimi ich właścicielka, Ewa Andruszkiewicz. Jesteśmy na miejscu.

Andruszkiewicz nie przeprowadziła się na odludzie dla przyjemności. Przez 20 lat mieszkała w kamienicy przy ul. Dąbrowskiego 18 na Mokotowie. Budynek został jednak zwrócony spadkobiercom dawnego właściciela. Po latach sądowej walki, w 2010 roku kobieta została eksmitowana. Musiała poszukać innego lokum. - Jolka Brzeska proponowała mi wtedy, że ma wolny pokój i żebym zamieszkała u niej. Ale gdzie tam, na stare lata - wspomina.

Ostatecznie wybrała mały, odziedziczony po mężu domek nieopodal Garwolina. Wyprowadzając się z Warszawy, miała nadzieję, że reprywatyzacyjne problemy ma już za sobą. Szybko okazało się, że była w błędzie. Pełnomocnicy właściciela wytoczyli jej bowiem proces o opłaty za bezumowne korzystanie z lokalu. Spirala długu zaczęła rosnąć. Dziś - jak podaje lokatorka - wynosi on ponad 100 tysięcy złotych. I właśnie dlatego pani Ewa może stracić swój domek. Licytację u komornika planowano na dziś - 11 kwietnia - ale dzień wcześniej została zawieszona. Andruszkiewicz ze spadkobiercami dawnych właścicieli będzie próbowała dojść do porozumienia.

Kamienica w rękach państwa

Przed wojną kamienica przy Dąbrowskiego (wówczas była to jeszcze ulica Franciszka Szustra) należała do rodziny S. Okupację i Powstanie Warszawskie przetrwała w niemal nienaruszonym stanie. Pod koniec lat 40. dosięgnął ją jednak Bolesław Bierut i jego słynny dekret, w wyniku którego przeszła w ręce państwa.

S. starał się ją odzyskać. Niedługo po nacjonalizacji - w imieniu swoich małoletnich synów - złożył wniosek o przyznanie wieczystej dzierżawy. Jednak podobnie jak większość ówczesnych właścicieli usłyszał odmowę. Budynek pozostał w rękach miasta i przez lata nic niepokojącego nie miało miejsca. Część mieszkań wykupiono, inne miały charakter lokali komunalnych. W jednym z nich zamieszkała Ewa Andruszkiewicz z mężem.

Sprawa wróciła na początku lat dwutysięcznych, kiedy synowie S. (Andrzej i Józef) rozpoczęli starania o odzyskanie nieruchomości. Z powodzeniem. Kamienica - jak wynika z informacji zawartej w "Białej księdze reprywatyzacji" na stronie warszawskiego ratusza - została przekazana w sierpniu 2002 roku.

O szczegóły próbowaliśmy dopytać urząd miasta. Bez skutku. - Wszelkie akta związane z tą sprawą znajdują się w rękach prokuratury, która bada zwrot tej nieruchomości - powiedział nam Konrad Klimczak z wydziału prasowego ratusza.

To prawda. Kamienica znalazła się na opublikowanej w październiku mapie Zbigniewa Ziobry. Grafika przedstawia 33 adresy, co do których pojawiły się wątpliwości. Przy Dąbrowskiego 18 umieszczono adnotację: "fałszywe pełnomocnictwa, oszustwo".

Mapa Prokuratury ws. reprywatyzacji
Mapa Prokuratury ws. reprywatyzacji
Źródło: mat.prasowe

Sprawę bada Prokuratura Okręgowa we Wrocławiu. - Śledztwo dotyczy przekroczenia uprawnień w celu osiągnięcia korzyści majątkowej przez funkcjonariuszy publicznych w związku z wydawaniem decyzji dotyczących zwrotu nieruchomości – informuje nas jej rzeczniczka Małgorzata Klaus.

Jak dodaje, śledztwo dotyczy nie tylko Dąbrowskiego 18. W tym samym wątku sprawdzana jest również nieruchomość przy Krakowskim Przedmieściu 35 oraz słynna kamienica przy Nabielaka 9, w której mieszkała Jolanta Brzeska. Rzeczniczka prokuratury podkreśla, że śledczy sprawdzają kwestie "podrabiania i przerabiania dokumentacji dotyczącej dziedziczenia nieruchomości, a także posłużenia się podrobionymi dokumentami przy odzyskiwaniu praw oraz doprowadzenia do niekorzystnego rozporządzenia mieniem".

"Pani mieszka w cudzym mieszkaniu"

Andruszkiewicz przez wiele lat pracowała jako dziennikarka (obecnie jest na emeryturze). Kiedy dowiedziała się, że ktoś stara się o zwrot kamienicy, zaczęła szukać informacji na własną rękę. – Od razu napotkaliśmy na problemy, bo nigdzie nie mogliśmy znaleźć księgi wieczystej. Mój mąż zatrudnił nawet emerytowaną pracownicę hipoteki, przeprowadziła śledztwo, ale księgi też nie znalazła – wspomina.

- Nowy właściciel osobiście nam się nie objawił. Dostaliśmy zawiadomienie od jego administratorki, żeby pieniądze przelewać już na jego konto. Czynsz zresztą poszedł w górę - opowiada.

Zamiast właściciela (pana S.) do Andruszkiewicz zapukać miał za to jeden z jego pełnomocników - Krzysztof Ć., doskonale znany działaczom organizacji lokatorskich. - Przychodził też do Jolki Brzeskiej, z którą się przyjaźniłam - podkreśla pani Ewa. - Przyszedł i powiedział mi wprost: Pani mieszka w cudzym mieszkaniu. Ale złożył też propozycję dogadania się. 20 tysięcy złotych w zamian za to, że się wyprowadzę - relacjonuje.

Na ofertę nie przystała, więc - jak opowiada - wrócił z nową, większą kwotą, która miała wynosić 40 tysięcy złotych. - Powiedziałam wtedy, że za 40 tysięcy to może uda mi się znaleźć budę dla mojego psa, ale jeszcze potrzebuję budy dla siebie. Podziękowałam i odmówiłam - relacjonuje.

Jednocześnie podkreśla, że jako jedna z nielicznych "płaciła podwyższone czynsze". - Były wyższe, ale w granicach moich możliwości. Pewnie nie mieli ze mną łatwo. W tym interesie chodzi przecież o to, żeby przejąć budynek, jak najszybciej wygonić ludzi i potem go sprzedać. A tu trafiła się taka uparta emerytka - śmieje się nasza rozmówczyni.

Przekonuje, że płaciła nowym właścicielom przez około cztery lata. Do czasu, kiedy "dozorczyni ze wspólnoty poinformowała ją, że mieszkanie jest zadłużone na 6,5 tysiąca złotych". Był rok 2007. - Okazało się, że z moich comiesięcznych wpłat nie odprowadzali ani złotówki za moją wodę, ogrzewanie... Strasznie się wściekłam. Napisałam do pana S. i zażądałam rozliczeń od 2004 roku - przekonuje w rozmowie z nami.

Twierdzi, że odpowiedzi się nie doczekała. Uznała więc, że "sprawę może rozliczyć osobiście" i po prostu przesłała płacić.

Eksmisja bez prawa do lokalu

Na list z informacją o "narastających odsetkach" nie czekała długo. Z jej relacji wynika, że przyszedł po czterech miesiącach niepłacenia, a ją samą podliczyli na 6,5 tysięcy złotych. Z każdym miesiącem dług się powiększał. Niedługo potem otrzymała pismo o rozwiązaniu umowy najmu. - Podpisał je… mój wieloletni sąsiad, fotograf Piotr P. Twierdził, że działa w imieniu właścicieli. W rzeczywistości podpisał z Jerzym S. umowę przedwstępną kupna-sprzedaży mojego mieszkania. Była to jedynie umowa przedwstępna, ale pan Piotr od razu poczuł się właścicielem i wypowiedział mi umowę - ironizuje.

Wspomina też, że Piotr P. współpracował z innym znanym w Warszawie kupcem roszczeń Markiem M. - tym, który przejął budynek przy Nabielaka 9.

Kamienica na Mokotowie, w której mieszkała Andruszkiewicz:

Kamienica przy Dąbrowskiego 18

W 2008 roku Andruszkiewicz otrzymała pozew o eksmisję. Batalia sądowa ciągnęła się ponad dwa lata. Najpierw przed sądem pierwszej instancji, później przed apelacyjnym. Zakończyła się ostatecznie w połowie 2010 roku... eksmisją bez prawa do lokalu socjalnego i koniecznością spłaty długu na rzecz dawnego właściciela.

- Eksmisja wyglądała fatalnie – wspomina ze smutkiem pani Ewa. - Zobowiązałam się, że opróżnię mieszkanie sama, a klucze oddam do rąk własnych właściciela (czyli pana S. - red.). Zamiast niego, na miejscu stawił się jednak P. (sąsiad – red.), komornik i ślusarz, który szlifował zamki - opowiada.

"Mam żal do państwa polskiego"

W ten sposób straciła mieszkanie, w które inwestowała przez niemal jedną trzecią swojego życia. Na pytanie, czy i gdzie szukała pomocy, odpowiada krótko: "Wszędzie, gdzie się dało". Pisanie oficjalnych listów i wniosków do prokuratury stało się jej codzienną pracą.

- Pisałam do trzech prezydentów Polski (Aleksandra Kwaśniewskiego, Lecha Kaczyńskiego, Bronisława Komorowskiego - red.), dwóch Rzeczników Praw Obywatelskich (Janusza Kochanowskiego, Ireny Lipowicz - red.), czterech ministrów sprawiedliwości (Zbigniewa Ziobry, Jarosława Gowina, Krzysztofa Kwiatkowskiego i Zbigniewa Ćwiąkalskiego - red.), do Krajowej Rady Sądownictwa, Prokuratorii Generalnej, Prokuratury Rejonowej na Mokotowie, Prokuratury Okręgowej...

Efekt? Praktycznie żaden. Z odpowiedzi dowiadywała się jedynie, że jej pismo zostało przesłane do innej instytucji, z której najczęściej już nikt nie odpisywał. - Przykładowo, premier Tusk odesłał mnie do Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Odpisałam szczerze, że dziękuję, ale nie pracuję, jestem na emeryturze – wspomina.

- Do Komendanta Głównego Policji napisałam wprost, że jest w Warszawie grupa przestępcza, która wyłudza nieruchomości. Wymieniłam, ile z tych nieruchomości jest pod ich kontrolą, że to działanie musi być zorganizowane. Komendant zlecił sprawę dwóm komisarzom. Ci odbyli ze mną wielogodzinną rozmowę, wydawało się, że coś się ruszy, ale nie... - opowiada dalej.

Otrzymaliśmy część korespondencji wysyłanej przez Ewę Andruszkiewicz do wielu instytucji publicznych. Podkreśla w niej, że nie ma wykwalifikowanej prawniczej wiedzy, ale jako obywatelka pragnie uzyskać od swojego państwa pomoc. "Obecne regulacje prawne pozbawiły nas [lokatorów - red.] wszelkich praw człowieka i obywatela, a jednocześnie pozwalają, by zorganizowane grupy przestępcze przejmowały kolejne kamienice i brutalnie wyrzucały nas na bruk" - podkreśla w liście do byłego premiera Donalda Tuska, z kwietnia 2009 roku.

"Mam ogromny żal przede wszystkim do Państwa Polskiego, które na stare lata oddało mnie wraz z mieszkaniem jakiemuś obcemu człowiekowi jak zużyty, niepotrzebny mebel. I drugi żal do wymiaru sprawiedliwości. Nie do oszustów, którzy od lat mnie okradają. Mam żal, bo robią to w majestacie prawa" - pisze do Ministerstwa Sprawiedliwości w maju 2015 roku.

Napisała też do Anny Komorowskiej, poprzedniej pierwszej damy. - Prosiłam o zrozumienie. Podkreśliłam, że jest dla mnie wzorem matki-Polki i powinna mnie zrozumieć. Napisałam, że mam do czynienia z bardzo groźną mafią, która bierze się też za moje dziecko. A ja jestem matka kocica i oczy wydrapię każdemu, kto zagrozi mojemu dziecku - opowiada.

Chodziło o syna Andruszkiewicz, który też był obciążony koniecznością spłaty odszkodowania byłemu właścicielowi. Jego nazwisko miało widnieć w pozwach sądowych, mimo że chłopak od kilku lat studiował i mieszkał w Anglii.

Domek na odludziu

Mimo wszystko nie ukrywa, że kiedy zabrała z Dąbrowskiego wszystkie swoje rzeczy, poczuła ulgę. Sądziła, że reprywatyzacja i związane z nią problemy są już za nią. Wyprowadziła się z Warszawy. Zamieszkała – jak sama przyznaje – na odludziu, w starym i wiatrem podszytym domku letniskowym, odziedziczonym po mężu.

Nie było łatwo. Chatka była zaniedbana i nieocieplana, a wielkimi krokami zbliżała się zima. - Między dachem a ścianą były takie szpary, że można było gwiazdy oglądać w nocy - wspomina. Musiała przeprowadzić choć minimalny remont, aby w ogóle dało się mieszkać. - W pierwszej kolejności zrobiłam podłogi - wspomina.

Dziś domek prezentuje się już całkiem nieźle. Jest mały, skromny, ale przytulny. Uwagę przyciągają regały pełne książek i nietypowe ozdoby na ścianach – wykonane przez samą Andruszkiewicz z gliny lub masy solnej. Dużą część niewielkiego lokum zajmują karmy i zabawki dla zwierząt. Kobieta ma trzy psy, dwa koty i otwarcie przyznaje, że bez nich nie wyobraża sobie życia.

Kiedy uczyła się życia na swoim odludziu, dług na jej koncie systematycznie rósł. Dlaczego? - Wytoczono mi proces o bezumowne korzystanie z lokalu – tłumaczy. W sprawach związanych z reprywatyzacją to często stosowany mechanizm. Dawni właściciele lub kupcy roszczeń, którzy odzyskują daną nieruchomość, domagają się pieniężnego odszkodowania za to, że przez czas przebywania w mieszkaniu lokatora nie mogli wynająć lokum po cenie rynkowej. Na takiej zasadzie wielomilionowe odszkodowania od ratusza pobierała m.in. Marzena K., siostra adwokata Roberta N., jedna z osób, które odzyskały w 2012 roku Chmielną 70.

Koszty sądowe kolejnych rozpraw i koszty komornicze wpisywane były na konto emerytki. Dziś - jak sama twierdzi - jej dług sięga ponad 100 tysięcy złotych. A nad nią samą ponownie wisi widmo eksmisji.

Dawny właściciel kamienicy przy Dąbrowskiego (Jerzy S.) nie żyje, ale zobowiązanie do spłaty przeszło na rzecz jego spadkobierców. Domek w garwolińskim lesie pod młotek zamierzał wziąć zatem komornik. Przejąć można jednak tylko połowę domu, bo tylko tyle należy do pani Ewy (druga połowa jest własnością jej syna). Licytację wyznaczono na 11 kwietnia, a cenę wywoławczą ustalono na 39 tysięcy złotych.

"Nie licytuj!"

Jedną ze spadkobierczyń pana S. jest znana psycholożka Małgorzata Ohme. Kiedy wiadomo było, że domek w Garwolinie będzie licytowany, środowisko lokatorów i ruchów miejskich murem stanęło za Andruszkiewicz. W mediach społecznościowych powstała akcja "Ohme, nie licytuj", w ramach której aktywiści robili sobie zdjęcia z takim właśnie hasłem.

Akcja przyniosła oczekiwany efekt. Psycholożka wydała publiczne oświadczenie, w którym poinformowała: "Złożyłam stosowne pismo, w którym wnoszę o umorzenie egzekucji mojej 1/8 części długu od p. Andruszkiewicz. Decyzja ta kończy definitywnie mój związek z całą sprawą".

Oprócz Ohme zostało jeszcze jednak pięcioro spadkobierców. Skontaktowaliśmy się z pełnomocnikiem dwojga z nich. Jeszcze kilka dni przed planowaną licytacją mecenas Bartosz Bator przekonywał, że jego klientki są otwarte na porozumienie. - Pod warunkiem, że Ewa Andruszkiewicz publicznie złoży oświadczenie, w którym przeprosi za szereg sformułowań, które wyraziła pod adresem moich mocodawczyń. Jak również sprostuje kilka istotnych informacji na temat postępowania zwrotowego - informował nas pełnomocnik.

Podkreślał, że publiczne wypowiedzi lokatorki były "bardzo krzywdzące" dla rodziny pana S. Pomijały bowiem fakt, że spadkobierczynie nie były inicjatorkami postępowania sądowego, ale przejęły je po ojcu. O tym, że są w tym postępowaniu miały - według adwokata - dowiedzieć się z mediów.

- Jeśli ktoś zmarł, w miejsce pierwotnego wnioskodawcy wchodzą "z automatu" jego spadkobiercy. Oczywiście mogą postępowanie zatrzymać, ale z powodu tego jak pani Ewa się zachowywała, nie uczyniły tego gestu - stwierdził.

Pełnomocnik podkreślał, że lokatorka była w stosunku do jego klientek "napastliwa", zwłaszcza w mediach. Natomiast bezpośredniego kontaktu - jak dodał - nie próbowała nawiązać. Bator zwracał też uwagę , że jego klientki nie uczestniczyły w procesie dotyczącym zwrotu kamienicy, bo w to zaangażowany był bezpośrednio sam Jerzy S. - Niemniej jednak nie jest nam wiadomo o jakichkolwiek nieprawidłowościach - mówił. Dodał, że długi Andruszkiewicz narosły z tego powodu, że "nie płaciła czynszu ani odszkodowania z tytułu bezumownego korzystania z lokalu".

Pytany o pełnomocników, o których opowiadała nam lokatorka, odpowiada: - Co w tym złego, że właściciel miał pełnomocnika? Pytanie, czy był on właściwie umocowany i czy była zgoda mocodawcy na to, żeby w takim a nie innym zakresie był reprezentowany.

Podkreślił jednak, że nie ma wiedzy o tym, żeby którykolwiek z panów S. kwestionował działalność pełnomocników. - Nie mamy informacji, że któryś z nich działał na niekorzyść czy podejmował działania niezgodne z wolą mocodawcy - informował.

Licytacja odwołana

W poniedziałek, dzień przed planowaną licytacją, obie strony doszły do wstępnego porozumienia. - Spadkobierczynie pana S. złożyły wniosek o zawieszenie egzekucji - poinformowała nas Andruszkiewicz. - Nadal jestem ich dłużniczką. Sprawa nie została zakończona, ale zawieszona. Mimo to uważam, że to ładny gest z ich strony. Teraz nasi pełnomocnicy będą mogli zastanowić się, co dalej - dodała lokatorka.

Pytana, czy ma zamiar publicznie przeprosić rodzinę S., odpowiada krótko: - Na razie nie wiem za co. Zobaczymy, co wyniknie w trakcie negocjacji.

Mecenas Bator w poniedziałek potwierdził, że jego mocodawczynie złożyły wniosek o zawieszenie egzekucji.

Karolina Wiśniewska

Czytaj także: