Ależ warunki! Piękne wiosenne słońce, przebieżny las i wesoły pies u boku. Czego chcieć więcej? Nic, tylko biec przed siebie!
Trzeszczące pod nogami gałązki, drzewa z młodziutkimi listkami, zapachy kwiatów - tak właśnie wygląda bieganie w lesie wiosną. Gdy raz spróbujecie, nie będziecie mogli przestać i przy każdej okazji będziecie ruszać na trening między drzewami. Przy odrobinie szczęścia - a prędzej czy później ma je większość "leśnych" biegaczy - spotkacie jeszcze sarny. Albo dziki. Albo inne ciekawe zwierzaki. Wtedy przed każdym treningiem będziecie nie tylko myśleć o gałązkach i drzewach, ale jeszcze zastanawiać się, jaką tym razem niespodziankę przygotował dla Was las.
Impreza z tradycjami
I chociaż w lany poniedziałek ciężko było wstać z łóżka (zmęczenie ostatnich tygodni dawało o sobie znać), gdy pomyślałam o bieganiu między drzewami, od razu poderwałam się na równe nogi. Szybko zapakowaliśmy się z Łyskiem do auta i ruszyliśmy do Falenicy. Tam, jak co roku w drugi dzień świąt, PTTK organizowało zawody AnInO, czyli Wielkanocny Rajd na Orientację. Impreza odbywa się od 30 lat, od 29 zawody rozgrywane się w lany poniedziałek. Tak mocna tradycja zobowiązuje - do Falenicy zjechała się orientacyjna śmietanka Warszawy. Wiele znajomych twarzy - zarówno z krótkich warszawskich biegów, jak i tych długich, pucharowych rajdów na 50 i 100 km.
Wariant każdy mógł wybrać dla siebie - były trasy spokojne, turystyczne dla początkujących albo szybkie, sportowe dla wprawionych "orientalistów". Ja zwykle startuję w tych szybkich. Z tak szalonym psem, jak Łysek, nie sposób spokojnie iść. Falenicki las pozwala na bieganie między drzewami, dlatego sporą część trasy polecieliśmy na azymut, omijając drogi. Gdy udawało się utrzymać odpowiedni kierunek, wypadaliśmy z psem prosto na punkt. Gorzej, gdy Łysek zaczynał plątać się ze smyczą o drzewa. Wtedy zdarzało się wytracać trochę kierunek i musieliśmy orientować się po terenie. Na szczęście przy szybkich biegach dostajemy bardzo dokładne mapy, na które naniesione są nawet najmniejsze szczególiki.
Był "burak"
Na metę dotarliśmy po 73 minutach. Zrobiliśmy ponad 11 km (planowo miało być 7,4, mamy więc na sumieniu jakiegoś nawigacyjnego "buraka", czyli po prostu... gdzieś się pogubiliśmy). Z dwóch nadprogramowych kilometrów potrafię się jeszcze wytłumaczyć, ale reszta pewnie na zawsze pozostanie tajemnicą. Na mecie Łysek wypił dwa kubki wody i był gotów do dalszego biegu. Na szczęście, okazję na dalsze szaleństwa będzie miał jeszcze w tym tygodniu na pucharowej trasie 50 km pod Poznaniem.
Ach, jeszcze kostka! Wygląda na to, że będzie dobrze. Poniedziałkowe bieganie było pierwszym od pamiętnego wykręcenia nogi na Harpaganie. Trochę pobolewa, najbardziej wtedy, gdy natrafi się na nierówność i stopa wykrzywi się zbyt mocno. Gdy biegnę po prostym, w zasadzie nie czuję już bólu. Do Wings For Life się zagoi!
Autor: Katarzyna Karpa
Źródło zdjęcia głównego: Anna Karpa