Już kiedyś o tym pisałem, ale co mi szkodzi jeszcze raz. Po roku (zachęcam do spojrzenia w archiwum bloga) znowu wylądowałem przed Pałacem Kultury otoczony blaskiem peerelu. To oczywiście PRL na niby – na niby, jak cały PRL.
To „na niby” to festyn zorganizowany przez władze Warszawy, na którym można zjeść chleb ze smalcem, napić się z saturatora, przejechać maluchem i zrobić sobie zdjęcie z milicjantem podrygując w rytm przebojów z epoki. Jak w 1985, ale tak – na niby.
Jest taka granica wieku, ja ją ustawiłbym na poziomie około trzydziestu lat, poniżej której ludzie o peerelu wiedzą tyle ile powiedzieli im rodzice albo starsze rodzeństwo. Albo ile obejrzeli w telewizji. Jako rocznik 1977 łapię się na granicy, ale obraz mam nieco zafałszowany. Bo pamiętam oczywiście kolejki, szare mydło i lody Bambino. Na dźwięk studia Sport przechodzi mnie przyjemny dreszczyk, z pamięci odśpiewam oldskulowy sygnał Rolniczego Kwadransa (jest jeszcze w radiu?) a na Allegro kupuję gadżety do Dużego Fiata. W tym sielankowym obrazie nie ma jednak ZOMO, nie ma pałowania, godziny milicyjnej a Trybuna Ludu nie kojarzy się z gadzinówką tylko opakowaniem jakiś specjałów kupowanych w Centrali Rybnej. Jeżeli można tak powiedzieć – ja jestem rozgrzeszony. Za młody aby pamiętać wronę, wystarczająco duży aby wspominać Ptysia i malucha. Czasem tylko mnie dziwi, dlaczego nieco starsi ode mnie też wydają się pamiętać tyle co ja. Pamiętają – ale na niby.