Sprawa Polaków na Białorusi nie może być głównym celem naszej polityki wobec Mińska. Chodzi o to, by zdemokratyzować reżim. A do tego potrzebne są kij i marchewka - twierdzi w "Gazecie Wyborczej" Marcin Wojciechowski.
Jego zdaniem, było do przewidzenia, że po braku spektakularnych efektów realizowanej od pewnego czasu przez polski MSZ koncepcji otwarcia reżimu Aleksandra Łukaszenki na Europę, opozycja zechce wykorzystać to przeciwko rządowi i ministrowi Radosławowi Sikorskiemu osobiście. "MSZ chciał przehandlować Andżelikę Borys [nieuznawaną przez Mińsk prezes Związku Polaków na Białorusi] za dobre stosunki z Łukaszenką" - stwierdził niedawno prezydent Lech Kaczyński.
Represje reżimu Łukaszenki wobec Związku Polaków na Białorusi doprowadziły trzy lata temu do zamrożenia stosunków między Warszawą a Mińskiem. Polscy politycy jak jeden mąż stanęli wówczas za Andżeliką Borys. Była ona symbolem oporu wobec dyktatora, nadzieją na zmiany na Białorusi. Może łechtała naszą dumę przekonaniem, że katalizatorem białoruskich zmian mogą stać się tamtejsi Polacy.
Już wtedy niektórzy obserwatorzy i twórcy polskiej polityki zagranicznej mówili, że Polska dała się rozegrać Łukaszence. Prawdopodobnie kryzys wokół ZPB został przez niego sprowokowany, by zamrozić stosunki z Warszawą, przedstawić Polskę jako wroga, państwo nieprzyjazne Białorusi, obudzić dawne resentymenty, np. niechęć prawosławnych wobec katolików i niechęć Białorusinów wobec Zachodu.
Było to Łukaszence potrzebne, bo w 2005 r. obawiał się, że po pomarańczowej rewolucji na Ukrainie (rok wcześniej) następny może być Mińsk. Niewykluczone także, że antypolska akcja Łukaszenki została zaplanowana na polecenie Moskwy, która po wydarzeniach w Kijowie uznała Polskę za wroga nr 1 w b. ZSRR.
Według "GW", plan mińskich i moskiewskich strategów był prosty. Akcja wobec białoruskich Polaków wymusi ostrą reakcję Warszawy, która z kolei dostarczy pretekstu do zamrożenia stosunków z wydaleniem ambasadorów włącznie. A to z kolei pozbawi Polskę wszelkich mechanizmów wpływu na sytuację na Białorusi. Ten scenariusz Łukaszence udało się zrealizować w 100 proc. Nie czas szukać dziś winnych, ale do realizacji tego scenariusza trzy lata temu walnie przyczynił się także obecny premier Donald Tusk. Kadry ze spotkań Tuska - wicemarszałka Sejmu -z Andżeliką Borys na pewno dobrze wpływały na jego kampanię prezydencką, ale niekoniecznie w dłuższej perspektywie służyły Polsce. Bo Tusk dał się złapać Łukaszence w pułapkę.
Obecnie, właśnie rozwianiu białoruskich obaw w sprawie Karty Polaka były poświęcone pierwsze od prawie trzech lat konsultacje polsko-białoruskie w pierwszej połowie tego roku. Ponieważ przyniosły one dość dobre skutki - napięcie wokół ZPB i Karty Polaka zelżało - postanowiono je kontynuować. I taka jest tajemnica wznowienia przez Warszawę dialogu z władzami Białorusi.
Żeby nie było wątpliwości, jedyną organizacją opiniującą wnioski o przyznanie Karty Polaka na Białorusi jest związek Andżeliki Borys. Całą strategię wprowadzenia Karty w tym kraju konsultowano z ZPB. Prołukaszenkowski Związek Polaków Józefa Łucznika został w tych sprawach całkowicie pominięty.
Ale słuszne moralnie poparcie dla Andżeliki Borys ma także ciemną stronę. Związek Łucznika przejął prawie cały, i to niemały, majątek białoruskiej Polonii zbudowany głównie za pieniądze polskiego podatnika. Przed rozłamem trzy lata temu ZPB liczył 30 tys. członków, miał 14 domów polskich, polskie szkoły. Dziś wokół Andżeliki Borys jest 100 działaczy gotowych rzeczywiście walczyć z Łukaszenką. To niewątpliwie szlachetni i wspaniali ludzie, ale trudno powiedzieć, czy ich działalność służy dobru 400 tys. białoruskich Polaków. Z punktu widzenia białoruskich Polaków byłoby dobrze, żeby reprezentowała ich legalnie działającą organizacja.
Źródło: "Gazeta Wyborcza"