Właściciele sklepów w wielkich centrach handlowych chwytają się drastycznych metod, by monitorować sprzedawców. Nie wystarczają im już kamery i wynajęci obserwatorzy udający klientów. Szefowie i menedżerowie sklepów na wyścigi instalują liczniki wejść klientów i porównują liczbę kupujących do ilości sprzedanego towaru - czytamy w "Dzienniku Łódzkim".
Do sklepu z damską odzieżą w łódzkiej Manufakturze wchodzi 5-osobowa rodzina. Kilka minut buszowania wśród półek, dzieci kręcące się wewnątrz i na zewnątrz sklepu -efekt: jedna kupiona bluzka. Grupka młodych dziewczyn tylko chce obejrzeć nową kolekcję, o zakupach nawet nie myślą. A licznik bije. Sprzedawczynie bledną ze zdenerwowania. Niektóre ekspedientki starają się jak najrzadziej wychodzić do toalet na zewnątrz sklepu, aby nie powiększać stanu licznika - relacjonuje gazeta.
Podobne sytuacje mają miejsce w wielu butikach na terenie Galerii Łódzkiej. Sprzedawczyni w sklepie z rzeczami dla młodzieży wie, że wyniki analizowane są na bieżąco, a szefowie przykładają do nich dużą wagę. Była już upominana. - Nie pomogły nawet tłumaczenia, że Galeria Łódzka to ulubione miejsce spędzania czasu przez wagarowiczów, którzy nie planują zakupów – żali się.
Duża liczba wejść, mała ilość paragonów to zdaniem szefów wielu sklepów znak, że sprzedawca nie przykłada się do pracy. Na porządku dziennym są upomnienia, pojawiają się też zapowiedzi cięcia premii uznaniowych, wynoszących nawet 20 proc. pensji. Ekspedientka zarabia w granicach 1200 – 1400 zł brutto, więc utrata premii to dla niej powód do nerwów. Nie przekonują wyjaśnienia sprzedawców, że tylko część osób wchodzi do sklepów z zamiarem robienia zakupów.
- Szef ocenił, że widocznie za mało się staramy, nie dbamy dostatecznie o klientów – opowiada. - Tymczasem wielu kupujących woli robić zakupy na własną rękę, a nasze pytania odbierają jako chęć wciśnięcia im towaru za wszelką cenę - dodaje.
Źródło: Dziennik Łódzki