W białoruskim parlamencie być może znowu będzie opozycja. Przed wczorajszymi wyborami Łukaszenka, zamiast aresztować jej kandydatów, pozwolił im na występy w telewizji - pisze "Gazeta Wyborcza".
Dawno nie było na Białorusi wyborów, na których wynik czekano by z takim napięciem. Wiele wskazuje na to, że Aleksander Łukaszenka wpuści do parlamentu kilku lub kilkunastu opozycjonistów, bo wcześniej zgodził się na to w negocjacjach z Zachodem. Byłby to niewielki, ale jednak powiew wolności na Białorusi - uważa gazeta.
Według niej, Łukaszenka wystraszony, że jego kraj może spotkać los Gruzji, szuka porozumienia z Europą. Liczy na zniesienie sankcji i dotacje w zamian za uchylenie drzwi dla opozycji. Przed wyborami reżim zwolnił więc wszystkich więźniów politycznych. A wczoraj wśród 270 kandydatów do 110-osobowego parlamentu było 70 przeciwników Łukaszenki wysuniętych przez koalicję sił demokratycznych.
Kandydaci opozycji nie zostali zapobiegawczo aresztowani, nie przeszkadzano im w prowadzeniu kampanii agitacyjnej ani nie stosowano cenzury prewencyjnej w mediach państwowych, zezwalając na drukowanie ulotek i pokazując opozycjonistów po pięć minut w telewizji.
Ostatni dyktator Europy - jak powiedziała o nim szefowa demokracji USA Condoleezza Rice - uznał wczorajsze wybory za "wzorcowe". "Obserwatorom międzynarodowym bardzo ciężko będzie nie uznać tych wyborów za demokratyczne" - zapewnił.
Ale obserwatorzy jeszcze przed głosowaniem mówili o przekrętach, a działacze opozycji twierdzili wczoraj, że głosowanie jak zwykle sfałszowano. Wieczorem w centrum Mińska około stu młodych działaczy opozycji rozpoczęło protest przeciwko fałszerstwom.
Źródło: Gazeta Wyborcza