Mieszkaniec Wrocławia przejechał Czechy, Niemcy, Austrię, Liechtenstein i Szwajcarię, by później odstawić rower i wejść na szczyt Mont Blanc. W 11 dni pokonał niemal 1390 km, stawił czoło własnym słabościom, kleszczom i ślimakom.
Przygotowania do wyjazdu zajęły pół roku. - Nie chodziło tylko i wyłącznie o przygotowanie fizyczne, chociaż tu trzeba było mocno się napocić i działać razem z trenerem. Później trzeba było wziąć się za zakupy i przygotowanie techniczne, ale to zajęło mi zaledwie parę tygodni - opowiada Maciej Siemaszko, operator TVN24, który wyruszył w samotną podróż rowerem, by na końcu zdobyć Mont Blanc. Dlaczego zdecydował się na połączenie roweru i wspinaczki? Jak przyznaje wszystko dlatego, że to jego dwie największe życiowe pasje.
Niespodziewany atak ślimaków
Przed wyprawą mówił: jestem trochę przerażony, bo nigdy nawet nie byłem na kempingu rowerowym, czy wycieczce rowerowej dłuższej niż jeden dzień. - Pomimo tego stwierdziłem, że jadę. Pomysł powstał w styczniu, a w marcu byłem pewien na 100 proc. - relacjonuje Siemaszko.
Pierwsze trzy dni podróży były najtrudniejsze. Wszystko przez potworny ból kolan. Później było już tylko lepiej. W ciągu 11 dni przejechał przez Czechy, Niemcy, Austrię, Liechtenstein i Szwajcarię. W sumie pokonał 1383 km i niemal 12800 metrów podjazdów. Spał na zorganizowanych kempingach, ale też rozbijał namioty na dziko. - Piątego dnia nadszedł kryzys, ale nie był spowodowany zmęczeniem fizycznym, a tym, że obudziłem się rano w namiocie, który obeszły ślimaki. Dokuczały też kleszcze - opowiada operator. Jednak niedogodności wynagradzały zapierające dech w piersiach widoki. Czeskie lasy, niemieckie dolny, austriackie jeziora i alpejskie szczyty.
Droga na szczyt
Po 11 dniach był na miejscu. O 5 kilogramów lżejszy szykował się do zdobycia Mont Blanc. Na szczyt wchodził, razem z grupą przyjaciół, przez 3 dni. - To było wejście w stylu czysto alpejskim, czyli bez ułatwień w postaci wyciągów, kolejek, czy schronisk. Po drodze spędziliśmy dwie noce w namiotach - wspomina Siemaszko. Na szczycie spędzili tylko chwilę, ale jego zdobycie okupili bólem nóg. Tak dużym, że przez kolejnych kilka dni, mieli problemy z chodzeniem.
Debiutancka wyprawa na pewno nie była ostatnią. W tym roku, już bez roweru, Siemaszko chce zdobyć jeszcze dwa gruzińskie szczyty i Matterhorn. Jesienią stworzyć plan na kolejną podróż łączącą obydwie pasje. Po co? - Bo takie "wycieczki" dają wiedzę o nas samych, o naszych możliwościach i ograniczeniach. I pokazują, że jak się chce to można - kwituje mężczyzna.
Autor: tam / Źródło: TVN24 Wrocław
Źródło zdjęcia głównego: arch. prywatne | M. Siemaszko