Najpierw miał zabić żonę i zbezcześcić jej zwłoki. Potem wysadzić w powietrze kamienicę na poznańskim Dębcu. W gruzach zginęły cztery osoby. - Przez jego mściwość do żony tyle ludzi zginęło! W tym mój syn - mówi matka najmłodszej ofiary. Tomaszowi J. grozi dożywocie. Mężczyzna nie przyznaje się do winy i nie chce uczestniczyć w rozprawach.
Półtora roku po tragicznym wybuchu w kamienicy na poznańskim Dębcu w poznańskim Sądzie Okręgowym ruszył proces Tomasza J.
Pierwszą rozprawę śledziło na sali kilkadziesiąt osób, wśród nich są rodziny mieszkające w kamienicy przy ulicy 28 Czerwca 1956 r., która 4 marca 2018 rok zawaliła się wskutek wybuchu gazu.
- Przez jego mściwość do żony tyle ludzi zginęło! W tym mój syn - mówiła przed wejściem na salę rozpraw - Renata Keller, matka 32-letniego Daniela, który zginął pod gruzami.
Zarzuty
Zdaniem śledczych eksplozja nie była przypadkiem. Odpowiedzialny jest za nią Tomasz J.
Mężczyzna oskarżony jest o cztery przestępstwa:
1) zabójstwo Beaty J. - miał zadać jej kilkanaście ciosów nożem w klatkę piersiową,
2) zabójstwo czterech osób i usiłowanie zabójstwa 34 osób - ofiary to mieszkańcy budynku. Wskutek wybuchu gazu kamienica częściowo się zawaliła. Ludzie zginęli pod gruzami lub zostali ranni. Tomasz J. odpowiadać będzie też za spowodowanie obrażeń ciała dziewięciu osób. Motywem jego działania - według prokuratury - było zatarcie śladów przestępstwa,
3) znieważenie zwłok Beaty J. - 44-latek po zamordowaniu żony miał brutalnie okaleczyć jej ciało,
4) spowodowanie wypadku, w którym ucierpiał ich syn - do wypadku doszło 1 stycznia 2018 r. Na drodze między Plewiskami i Gołuskami samochód, którym kierował Tomasz J., uderzył w drzewo. Beata J. zarzucała mężowi, że celowo doprowadził do wypadku, z zemsty i niezgody na rozstanie. Zdaniem śledczych mężczyzna rzeczywiście umyślnie naruszył zasady bezpieczeństwa w ruchu lądowym. Ich syn Kacper J. doznał w wypadku ciężkich obrażeń ciała.
"Nie było jeszcze takiego procesu"
- To straszna sprawa - komentuje profesor Piotr Kruszyński z Uniwersytetu Warszawskiego. I zaznacza: - Nie było jeszcze takiego procesu w Polsce.
- Przed rokiem 1998 mogłaby wobec niego zostać orzeczona kara śmierci. Dziś, poza Białorusią, w Europie się jej nie stosuje. Gdyby był sądzony w Stanach Zjednoczonych, za tego typu zbrodnię mógłby usłyszeć wyrok kilkuset lat więzienia - zauważa prof. Piotr Kruszyński z Uniwersytetu Warszawskiego.
Oskarżonemu grozi dożywocie.
Proces Tomasza J. jest jawny.
Przyszedł w czapce z daszkiem i milczał
Tomasz J. w sali sądowej pojawił się w czapce z daszkiem. Sąd już na samym wstępie nakazał mu jej zdjęcie.
Na pytania sądu odpowiadał z osobnego pomieszczenia, zza kuloodpornej szyby.
44-latek odmówił składania wyjaśnień i odpowiedzi na pytania. Jego obrońca złożył wniosek o to, by nie musiał uczestniczyć w tej, jak i kolejnych rozprawach. Sąd przychylił się do tego wniosku, wobec czego Tomasza J. wyprowadzono z sali.
Następnie sąd zdecydował o tym, że nie będzie czytać zeznań złożonych przez Beatę J. w sprawie wypadku syna. Uznał też, że przesłuchanie Kacpra J. nie jest konieczne.
Tym samym jako pierwsza zeznania złożyła siostra Beaty J.
"Tomasz J. z premedytacją spowodował ten wypadek"
Kobieta już w marcu 2018 r. mówiła policji, że relacja jej siostry z mężem była zła. "Tomasz J. miał problem z alkoholem, był wybuchowy, impulsywny, potrafił zamknąć Beatę J. i Kacpra w domu" – czytała sędzia.
Jak mówiła, Beata J. leczyła się psychiatrycznie.
- W momencie zeznań na policji sprawa wypadku Kacpra nie była połączona ze sprawą zabójstwa mojej siostry. Uważam, że Tomasz J. z pełną premedytacją spowodował ten wypadek. Beata przez wiele lat twierdziła, że Tomasz jest bardzo dobrym kierowcą – mówiła przed sądem.
Obecnie kobieta jest opiekunem prawnym Kacpra J. Chłopak cały czas wymaga rehabilitacji oraz pomocy psychologicznej.
Jak dodała, po tym, jak jej siostra zażądała rozwodu, bała się o siebie. - Dlatego wymieniłyśmy zamek w drzwiach – tłumaczyła.
Po niej sąd przesłuchał jedną z mieszkanek kamienicy - Renatę Keller, która straciła w wyniku wybuchu syna.
Zdążyła zrobić synowi śniadanie
Kobieta wspominała sam moment zawalenia się budynku. Jak mówiła, chwilę przed wybuchem szykowała synowi śniadanie.
- Kiedy zrobiłam Danielowi śniadanie on wstał, założył bluzę koloru czerwono-szarego. Siedząc przy ławie jadł śniadanie, wcześniej włączył telewizor. Ja w tym czasie poszłam do kuchni, chciałam zrobić sobie kawę. Było około godziny 7.50. Kiedy sypałam kawę usłyszałam huk i zobaczyłam, jak wszystkie ściany lecą na mnie. Po wszystkim spadłam do wysokości pierwszego piętra, tyle było gruzu – mówiła.
Potem pamiętała, że wokół było pełno dymu, kurzu i gruzu. - Krzyczałam, wołałam pomocy. Będąc zakleszczona pod gruzem wołałam: Daniel! Na co usłyszałam głos syna: mamo, mamo. Potem już go nie słyszałam. Później od strony bramy dobiegł jakiś mężczyzna, nie był mieszkańcem kamienicy, nie znam go. Zapytał jak ma mi pomóc. Wszedł po gruzie około metra, kazał mi się zsunąć (…) Będąc w szoku chodziłam, szukałam Daniela. Pamiętam tylko uciekających z kamienicy ludzi, oraz pracujących później na miejscu strażaków – dodała Renata Keller.
Kobieta podkreśliła przed sądem, że jest przekonana o winie Tomasza J. - Wiem, że to on zrobił. Zabrał mi syna, zabrał tyle niewinnych osób. Syn miał mi być podporą na starość. A zamiast on mi kwiatka przynieść, to ja mu muszę przynosić. Jestem rozstrojona, jestem wrakiem człowieka – powiedziała.
Jak dodała, musi się leczyć psychicznie, bo nie dałaby rady funkcjonować.
Kolejna rozprawa za tydzień
Kolejna rozprawa w sprawie Tomasza J. zaplanowana jest na kolejny piątek, 22 listopada.
- Zrobiliśmy dzisiaj dopiero pierwszy, niewielki krok do tego, aby ustalić to co się wydarzyło nie tylko 4 marca 2018 roku, ale też wcześniej - powiedział Szymon Stypuła, adwokat Tomasza J.
Jak mówił, wbrew pozorom ta sprawa nie jest oczywista. - Ta sprawa ma wymiar bardzo szeroki, jest wielopłaszczyznowa, bardzo skomplikowana i wielowątkowa. Dlatego proszę, również w imieniu klienta, żeby wstrzymać się z jakimikolwiek jasnymi i bardzo precyzyjnymi komentarzami. Dopiero przesłuchaliśmy dwójkę świadków, jest ich ponad 40. Są jeszcze inne czynności procesowe i dowodowe do przeprowadzenia. Jak będą już na takim etapie zaawansowania, które da nam obraz tego jak te zdarzenia mogły wówczas wyglądać, to szerzej się odniesiemy do tego - zapowiedział.
Motyw
Do zbrodni doszło 4 marca 2018 roku.
Jak wynika z aktu oskarżenia, Tomasz J. od stycznia nie mieszkał w kamienicy. Wcześniej jego żona zażądała rozwodu. Miała mu powiedzieć, że "musiałby jej łeb odrąbać i przyszyć nowy, bo już z nim nie chce być".
Przesłuchani w trakcie śledztwa świadkowie zeznawali, że Tomasz J. groził wtedy, że popełni samobójstwo i pozbawi Beatę J. "wszystkiego, co jest dla niej ważne w życiu". A - jak wynika z zeznań świadków - dużą wagę przywiązywała do wyglądu. Prawdopodobnie dlatego Tomasz J. oszpecił ciało żony.
Kobieta miała się go bać, z tego powodu wymieniła zamki w drzwiach.
W sobotę rano, gdy doszło do wybuchu w kamienicy, Beata J. powinna być na pokładzie samolotu. Miała lecieć z Wrocławia do Wielkiej Brytanii i tam spotkać się ze swoim nowym partnerem.
Ale w piątek około godziny 23. do jej mieszkania przyszedł mąż, który ledwie pół godziny wcześniej przyleciał samolotem z Anglii. Z lotniska na Ławicy pod dom żony zawiózł go jego ojciec. Miał wejść tylko na chwilę. Ale po 15 minutach Tomasz J. zadzwonił do ojca i kazał mu odjechać, bo "musi z nią porozmawiać".
Ojciec wrócił do domu i położył się spać. Gdy rano się obudził, z telewizji dowiedział się o wybuchu w kamienicy.
Zbrodnia
Za zamkniętymi drzwiami mieszkania numer 5 doszło do brutalnego morderstwa.
Według aktu oskarżenia Tomasz J. zadał Beacie J. jedenaście ciosów. Zdaniem biegłych, różnice w długości poszczególnych ran wskazują na to, że użył on więcej niż jednego noża. Śledczy w sumie zabezpieczyli 78 noży znalezionych w gruzach kamienicy.
Ostrze trafiało w klatkę piersiową, serce, płuca. "Beata J. zmarła śmiercią nagłą i gwałtowną" - opisał prokurator. Potem dotkliwie okaleczył i zbezcześcił jej ciało oraz odciął głowę.
Zdaniem śledczych mogła go do tego popchnąć głęboka frustracja spowodowana tym, że jego życie osobiste kolejny raz "legło w gruzach".
Następnie - jak wynika z aktu oskarżenia - Tomasz J. rozszczelnił instalację gazową odkręcając rurkę prowadzącą do kuchenki. Na rurkach biegli ujawnili ślady jego DNA.
Według biegłego z zakresu pożarnictwa, gaz ulatniał się przez około 10 minut, a do wybuchu w kamienicy doszło w wyniku zapłonu, do którego doszło wewnątrz mieszkania Beaty J. Tym samym mógł to zrobić jedynie Tomasz J.
Śledczy nie wiedzą, dlaczego mężczyzna odkręcił gaz. Zakładają dwie wersje: albo chciał popełnić samobójstwo albo zatrzeć ślady przestępstwa. "Najbardziej prawdopodobna zdaje się być wersja, iż Tomasz J. został zaskoczony w mieszkaniu swojej żony przez Magdalenę i Roberta J., którzy próbowali dostać się do mieszkania" - czytamy w akcie oskarżenia.
Magdalena J. to przyjaciółka Beaty J. Pod jej nieobecność miała wyprowadzić i nakarmić jej psy. Przyszła rano do mieszkania. Mocowała się z drzwiami. O pomoc poprosiła męża, który czekał na nią w samochodzie. Gdy stali za drzwiami doszło do wybuchu. Ona zginęła, on przeżył. Ostatnie, co miał pamiętać: stali przed drzwiami, potem nastąpił wybuch. Trafił do szpitala, miał połamana rękę i poparzone 11 procent powierzchni ciała.
W wyniku wybuchu gazu zawaliła się lewa część kamienicy. Kondygnacje runęły od pierwszego piętra aż po poddasze. Pomieszczenia na parterze zostały zagruzowane, wraz z terenem wokół budynku.
Jako że do wybuchu doszło w mieszkaniu na pierwszym piętrze, niemal w samym środku budynku, śledczy jednoznacznie stwierdzili, że Tomasz J. "przewidywał i godził się tym samym na możliwość, iż doprowadzi do wybuchu i ewentualnego zawalenia się kamienicy, w której zginąć mogą wszyscy jej mieszkańcy".
Przeżył, więc staje przed sądem
Tomasz J. cudem przeżył. W ciężkim stanie trafił na oddział anestezjologii i intensywnej terapii. Miał poparzenia II i III stopnia na 50 proc. powierzchni skóry: głowy, pleców, rąk. Poparzone miał również drogi oddechowe, a ponadto stłuczone płuco i złamane żebro.
Ze względu na obrażenia został wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej. Wybudzono go z niej 13 marca 2018 roku. Nim mógł zostać przesłuchany, trzeba było wykonać badania toksykologiczne, musiał też być przebadany przez dwóch biegłych sądowych z zakresu psychiatrii.
27 marca 2018 roku został formalnie zatrzymany, kolejnego dnia usłyszał zarzuty - te uzupełniono mu w grudniu. Prokuratura uznała, że Tomasz J. odpowie też przed sądem za spowodowanie wypadku drogowego. Zdaniem śledczych umyślnie naruszył zasady bezpieczeństwa w ruchu lądowym. Na miejscu wypadku biegli nie znaleźli żadnych śladów hamowania.
Mężczyzna nie przyznaje się do winy.
Autor: Filip Czekała,ww/i,gp / Źródło: TVN 24 Poznań, PAP