3,5 roku temu w jednym z warszawskich szpitali zmarła kobieta, u której zbyt późno zdiagnozowano udar mózgu. Opis kluczowego badania, które mogło uratować jej życie, zrobiono dopiero po pięciu dniach. Prokuratura postawiła w tej sprawie zarzut młodej lekarce. Niewykluczone, że zarzuty usłyszą także inne osoby, gdyż kontrole wykazały poważne nieprawidłowości w pracy szpitala.
Ta historia wydarzyła się w sierpniu 2010 r. w jednym z najlepiej wyposażonych warszawskich szpitali. 44-letnia Ewa Trautman wyszła od okulisty i upadła na ulicy. Karetka zawiozła ją kilka ulic dalej - do szpitala Czerniakowskiego. Jak wspomina Tomasz Trautman, mąż kobiety, na oddziale była dyżurna rezydentka, która nie była w stanie stwierdzić, co dolega kobiecie.
11 dni później Ewa Trautman zmarła. Sekcja wykazała, że przyczyną śmierci był udar mózgu, ale taką diagnozę lekarze postawili dopiero po prawie tygodniu leczenia.
MMS zamiast konsultacji
W dniu, gdy kobieta trafiła do szpitala, dyżurująca młoda lekarka (dopiero zaczynająca specjalizację z neurologii) zleciła wykonanie tomografii komputerowej głowy. Jednak w szpitalu nie było nikogo, kto mógłby opisać badanie i zdiagnozować pacjentkę. Na oddziale nie było zarówno radiologa, jak i doświadczonego neurologa, choć - zgodnie z kontraktem - powinni być. Młoda lekarka zadzwoniła do profesora neurologii, z którym szpital miał podpisany kontrakt na konsultacje trudniejszych przypadków. Jednak nie było go w Warszawie, dlatego poprosił, by wysłała mu zdjęcie mózgu kobiety telefonem komórkowym. - Taki obraz tomografu komputerowego powinien być odczytywany na monitorach o rozdzielczości 2 milionów pikseli, a telefon lekarza miał 86 tysięcy. Obraz ludzkiego mózgu był wielkości orzecha włoskiego - tłumaczy Beata Bosak, pełnomocnik Tomasza Trautmana. Nie wiadomo, co zlecił profesor. Po konsultacji z nim, lekarka nie zakwalifikowała jednak pacjentki na operację. Przepisała jej jedynie leki przeciwobrzękowe, elektrolity i relanium. Nie zleciła transportu chorej do innego szpitala.
Zarzut dla lekarki
Po trzech latach prokuratura postawiła Joannie R. - lekarce, która przyjmowała Ewę Trautmann do szpitala - zarzut. Prokuratura uznała bowiem, powołując się na ekspertyzę biegłych, że kluczowa dla uratowania życia kobiety była pierwsza doba. I stąd zarzut właśnie dla początkującej neurolog. Grozi jej 5 lat więzienia. Czy rzeczywiście tylko ona ponosi odpowiedzialność za śmierć pacjentki? Radiolog, z którą szpital konsultował zdjęcia tomograficzne zeznała, że ze zdjęcia z 13 sierpnia wynikało, że u pacjentki zdiagnozowano chorobę zagrażającą życiu. Jednak opis badania zrobiono dopiero po pięciu dniach od wykonania zdjęcia - gdy zmiany w mózgu były już nieodwracalne. Lekarka, która opisywała tomografię, nie chciała rozmawiać z dziennikarzami. Wiadomo, że nie miała w tej kwestii dużego doświadczenia, dlatego - jak wynika ze śledztwa - konsultowała zdjęcie z inną radiolog. Jak się okazało, zwlekano z opisem zarówno pierwszego badania, jaki i drugiego, co nikogo nie zaniepokoiło. Nawet doświadczonego neurologa, który przejął leczenie pacjentki od młodej lekarki.
Będą kolejne zarzuty?
Dziennikarze magazynu "Czarno na białym" dotarli do opinii biegłych, którzy wskazali na odpowiedzialność właśnie tych dwojga lekarzy: "W pierwszych dniach 13 i 14 sierpnia 2010 r. istniała szansa na uratowanie życia pacjentki. Nie można tego powiedzieć ze stuprocentową pewnością, ponieważ około 15 procent pacjentów z zakrzepicą naczyń mózgowych umiera" - stwierdzili. Zatem szansa na uratowanie Ewy Trautman wynosiła 85%. Ale diagnozę postawiono dopiero po pięciu dniach, gdy na ratunek było już za późno. Z informacji dziennikarzy "Czarno na białym" wynika także, że prokuratura zaczęła rozważać zarzuty dla innych lekarzy i dyrekcji szpitala dopiero gdy Joanna R. - już formalnie podejrzana - we wrześniu ubiegłego roku zaczęła w swoich wyjaśnieniach obciążać kolegów po fachu.
Autor: db/tr / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24