Przesytu obchodów nie doznałem, bo na żadne uroczystości nie byłem zaproszony. Zresztą słusznie. Nie mogę się bowiem pochwalić choćby minimalnym wkładem w rewolucję solidarnościową.
Jak już wprowadzili stan wojenny, stałem się ofiarą tej rewolucji, bo wywalili mnie z pracy i w ten sposób zyskałem też prawo do wypowiadania się na temat jej rocznicy. Rozstałem się wówczas bez żalu z zatrudnieniem w państwowej telewizji, jedynej jaka wówczas istniała. Rozstanie było w równym stopniu rezultatem obrzydzenia i buntu. Byłem wówczas młody (40+) i moimi decyzjami kierowały odruchy fizjologiczne. To mi zostało.
Kiedy z okazji rocznicy słyszałem z monotonnym natręctwem zadawane pytanie: dlaczego mogliśmy się wtedy porozumieć z najgorszymi wrogami a teraz nie, odruch fizjologiczny powodował, że zapadałem w drzemkę. A propos drzemki. Pamiętam, że w czasie nudnych zebrań zwoływanych przez Wydział Prasy KC ,Włodzimierz Sokorski, były prezes Radiokomitetu, potrafił drzemać z otwartymi oczami. Chciał mnie nawet tego nauczyć, ale nie zdążył. Jak mnie wywalili, to przestałem chodzić na takie zebrania.
Wracając do pytania o brak porozumienia, ma ono dwa aspekty: historyczny i bieżący. Historyczny: jak to jest, że dzisiejsi wrogowie wtedy nacierali zgodnie, żeby obalić komunę. Współczesny: jak to jest, że śmiertelni wrogowie PZPR i Solidarność potrafili się wtedy dogadać, a dziś dawni koledzy plują na siebie z upodobaniem.
Przypominam sobie, że lat temu dwadzieścia jeden, w październiku 1999 roku tak odpowiedział na pierwszą część pytania Adam Michnik: "Ze słabości obydwu stron wyrosła nowa szansa na zawarcie kompromisu". Powiedział to w miasteczku Ann Arbor, w Stanach Zjednoczonych, na Uniwersytecie Stanu Michigan, na konferencji zorganizowanej w dziesiątą rocznicę Okrągłego Stołu.
W 1989 roku Jaruzelski nie był w stanie rozprawić się ostatecznie z Solidarnością, a Solidarność, albo szerzej opozycja, nie była w stanie obalić komunistów. Jak dwóch zmęczonych zapaśników na macie, z których żaden nie ma dość siły, żeby położyć przeciwnika na łopatki. W zapasach sędzia ogłasza wtedy zwycięstwo na punkty, w polityce szuka się rozwiązania kompromisowego. W dzisiejszej Polsce żadna ze stron sporu politycznego nie jest na to gotowa. Każda wierzy, że przeciwnika da się unicestwić. Przywódcy PiS-u mają nadzieję, a może nawet są przekonani, że dzięki geniuszowi Prezesa, nim miną trzy lata, czyli do następnych wyborów w Polsce zapanuje ustrój, który zapewni im władzę na zawsze.
Jakie są rachuby opozycji, nie wiem. Za dużo wśród niej żołnierzy z buławą marszałkowską w plecaku i własną wizją uszczęśliwienia Polski w głowie. Łączy ich tylko niechęć do PiS-su i niewiele więcej. W obecnej fazie rozgrywki politycznej nikt nie chce rezygnować ze swojej tożsamości politycznej, czyli nie chce ustąpić za wcześnie ani o krok. Obrońcy tradycji z wiary w Boga, liberałowie z wolnego rynku, a partia Wiosna z rewolucji seksualnej. Brak w nich woli, którą przejawiali autorzy preambuły do konstytucji, tego prawdziwego majstersztyku złożonego z patetycznych ogólników, aby poszukać sformułowań, które zadowolą wszystkich. Oczywiście przy odrobinie dobrej woli, czyli skłonności do samooszustwa. Do tego potrzebne jest zrodzone z mądrej rezygnacji przekonanie, niegodne człowieka ambitnego, że przynajmniej chwilowo, nie mam dość siły, by swoje mniemania i poglądy narzucić całemu narodowi. Jedni uważają, że siły mają dość, byle im nie przeszkadzała ulica i zagranica. Drudzy zaś, że czas pracuje dla nich i już za chwilę naród przejrzy na oczy, przestanie chodzić do kościoła i już nigdy nie uwierzy politycznym szarlatanom.
Z tego niebezpiecznego przekonania, że w każdej sprawie tylko ja mam rację, zrodziła się idea dwóch niezdolnych do współżycia plemion, dwóch narodów, które zamieszkują wspólne terytorium. Ale jeśli dwa plemiona żyją na jednym terytorium, to najlepiej je rozdzielić, wtedy nie będą wchodzić sobie w drogę. Niestety niemal każdy, kto 10 lat temu godził się, że porozumienie zawarte przy Okrągłym Stole, wynikające ze słabości obu stron, było w tamtych czasach najlepsze z możliwych, odrzuciłby je jako rozwiązanie na dziś.
Adam swoje analizy prezentował w Ann Arbor. W innym amerykańskim mieście uniwersyteckim Lexington, w Zachodniej Virginii znajduje się uczelnia, której już sama nazwa jest kompromisowa: Washington and Lee University. Washington, to - jak każdy wie - pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych a Lee to nazwisko generała, jednego z dowódców armii konfederatów, którzy chcieli rozdzielić Północ i Południe Stanów Zjednoczonych. Czy w Polsce możliwy byłby uniwersytet imienia Piłsudskiego i Dmowskiego?
Odwiedziłem uniwersytet Washington and Lee, zaproszony przez Profesora Krzysztofa Jasiewicza. Profesor przeniknięty duchem kompromisu napisał dwa lata temu: "Pamiętajmy, że podział na Polskę liberalną i solidarną może przebiegać wskroś naszej duszy, zdecydowana większość z nas pragnie dobrobytu i wolności, pochodnych procesu modernizacji (...). I równocześnie znaczna większość znajduję poczucie komfortu i bezpieczeństwa w świecie tradycyjnych wartości, które stanowią osnowę wizji Polski solidarnej. Wyważanie obu tych racji to podstawa decyzji, jakie podejmujemy nad urną wyborczą".
Z tego wyważania nam wychodzi, że lepsi są raz jedni a innym razem drudzy. I że jedni i drudzy pozostawieni przy władzy zbyt długo, stają się nieznośni. Mam nadzieję, że Polacy są na dobrej drodze, żeby dojść do podobnego przekonania.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny, polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24