Przepełnione cele, materace wypchane słomą, koce o grubości sznurka, minimalne porcje jedzenia - tak jeszcze 30 lat temu wyglądały miejsca internowania w stanie wojennym. Jedno z nich, z kamerą i byłym internowanym, odwiedził reporter programu "Polska i Świat".
Wiktor Mikusiński do Ośrodka Internowania na Białołęce trafił 18 lutego 1982 r. - Późno, bo ukrywałem się dwa miesiące. Wiedziałem, że będę internowany. Niestety wpadłem w zasadzce. Kolega mnie tak sprzedał - wspomina były więzień.
Zimna prycza i posiłek
W jednej celi przebywało 12 osób. Nie było mowy o odrobinie prywatności. - Kiedy wszyscy wstaliśmy, to po prostu uderzaliśmy się o siebie - powiedział Mikusiński. Na łóżkach nie było białych prześcieradeł, a materace wypchane były słomą. Koce, które miały chronić od zimna, miały grubość sznurka. Z kranu leciała tylko zimna woda.
- Kalifaktor przywoził na wózku posiłki. Każdy miał swoją blaszaną miskę, do których z kotła nasypywał to, co tam było. Przeważnie kasza, zimny makaron, skórki wieprzowe czy biały ser. Ale nie można było się tym najeść. To były porcje tak, żeby nie umrzeć - twierdzi więzień białołęckiego ośrodka. Podkreślił, że więźniowie mogli otrzymywać paczki z domu, a później od Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. - To nas ratowało - dodał.
Żarty ze strażników
Więźniowie starali się swoją frustrację przelać na strażników krzycząc do nich hasła "Partia", "Gierek", "Bierut", "Gomułka" , "Niech żyje towarzysz". - Robiliśmy sobie kpiny z tego, co powodowało na początek osadzenie w izolatce. Ale to było dla nas zbawienie, bo nareszcie mogliśmy się wyrwać na chwilę samotności - podkreślił Mikusiński.
Autor: zś / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24