Wstyd się przyznać, że oglądam konkurencję? Może i wstyd. Ale gdy powiem, co oglądam, to wstyd podwójny. Bo tu chodzi o gorący show sobotniej nocy, czyli finał konkursu Eurowizji. Ja naprawdę uwielbiam w telewizyjnych produkcjach szukać dna i za każdym razem z radością odkrywam, że gdy już go dotykam, muł ustępuje i pojawia się kolejny poziom dna. Pięknie! Telesadomaso.
No to do rzeczy – najpierw wstęp dla tych, co sobotę spędzali jednak bardziej pożytecznie. Tańczy dobrze, śpiewa nieźle, choć nie wszyscy potrafią to docenić - właściwie, poza Polakami, nie docenia tego nikt. Isis Gee, nasza reprezentantka w konkursie Eurowizji zajęła miejsce ostatnie, ex aeuqo z gwiazdami z Niemiec i Wielkiej Brytanii. Wygrał Dima Bilan z Rosji, europejskich telewidzów ujął wysokim poziomem artystycznym oraz kolegą, który wokół gwiazdy tańczył na lodzie. Na polską Isis Gee głosy oddali tylko widzowie z Irlandii i Wielkiej Brytanii - dziwnym zbiegiem okoliczności są to państwa z liczną Polonią.
Mamy więc miejsce ostatnie, powstaje tylko pytanie czy w konkursie na europejski obciach roku rzeczywiście jest czego żałować. No właśnie – bo czy piosenka Isis była tragiczna? Nie. Czy Isis fałszowała? Nie. Źle wyglądała? Nie. No to dlaczego się nie udało? Bo tu przecież chodzi właśnie o to, aby jak najbardziej obciachową piosenką zawojować świat – a przynajmniej Europę. Kto oglądał – ten wie, że w konkursie są trzy strategie zwycięstwa. Albo disco-pop-obciach, albo kompletny kabaret albo poważnie. To ostatnie jest najtrudniejsze i daje zdecydowanie najmniejsze szanse. Raz nam się udało – Edycie Górniak – no ale to było raz i limit cudów w tej kategorii został wyczerpany. Co robić? Może najlepiej nic i tylko relaksacyjnie popatrzeć, jak o arcymistrzostwo obciachu konkurują inni? Co polecam wszystkim, sprawdziłem w sobotę, było warto.