Nie wszyscy go znają, ale wszyscy go kojarzą - choćby dzięki ekscentrycznym kapeluszom, bez których nie wychodzi z domu. Nie wszyscy go lubią, ale wszyscy szanują, bo dla popularyzacji jazzu w Polsce zrobił więcej niż ktokolwiek inny. Zbudował klub Akwarium, założył jazzowe radio, stworzył najlepszy festiwal.
W tym roku znów zaprosił sławy ze świata, ale postanowił też dać szansę polskim żółtodziobom. W rozmowie z tvnwarszawa.pl opowiadał o specyfice warszawskiej sceny jazzowej i tłumaczył, dlaczego wybitni muzycy młodego pokolenia nigdy nie osiągną statusu ikon kultury. Wspominał, jak jedną z wielkich gwiazd próbował bezskutecznie wyrzucić ze sceny i zdradził, dlaczego rzadko chodzi na koncerty.
Piotr Bakalarski: Jeśli chodzi o jazz, to lato w Warszawie jest zaprzeczeniem sezonu ogórkowego - dzieje się mnóstwo. Poza pańskim Warsaw Summer Jazz Festival są także Jazz Na Starówce, Wilanów Jazz All Stars, jazz gra się także na Wisłą, na placu Defilad, tempa nie zwalnia Pardon To Tu… Postrzega pan te wszystkie koncerty jako konkurencję?
Mariusz Adamiak: Nie. Festiwal ma swoją specyfikę, te imprezy to coś zupełnie innego. Obserwujemy od niedawna taki trend, że chodzi się raczej do fajnych miejsc, gdzie muzyka jest tylko dodatkiem, nie ma większego znaczenie, kto jest na scenie. WSJD to poważny festiwal, na którym prezentowane są nowe rzeczy, na który przyjeżdżają gwiazdy. Broni się przede wszystkim programem. Inna publiczność chodzi nad Wisłę, inna przychodzi na festiwal.
Zauważyłem też inne zjawisko. Warszawa jest zdominowana przez pewną grupę muzyków jazzowych, którzy funkcjonują tu jako gwiazdy i grają w kółko, a w Polsce prawie nikt ich nie zna. Weźmy Piotra Wojtasika, świetnego trębacza średniego pokolenia. Jeździ po całej Europie, a do Warszawy nikt go nie zaprasza. Modne miejsca w Warszawie stawiają raczej na młodych artystów stąd. Muzycy z Trójmiasta czy Śląska nie dojeżdżają do Warszawy, bo nie mają tu gdzie grać.
Marcin Masecki gra co tydzień przy Barze Studio Grzegorza Lewandowskiego. Złośliwi mówią: Masecki ma etat u Lewandowskiego. A takiego Sławka Jaskułke, też świetnego pianisty, usłyszeć w stolicy nie sposób, choć kilka lat tutaj mieszkał. Aspekt towarzyski, jak widać, nie jest bez znaczenia. Pana raczej nie spotykam na koncertach. Dlaczego?
Czasem gdzieś chodzę, ale mam ten problem, że większość zespołów, które mnie interesują, słyszałem na żywo na swoim festiwalu. Poza tym ludzie, którzy zajmują się profesjonalnie organizacją koncertów, patrzą na nie z drugiej strony: czy promocja dobra, czy bilety się sprzedały, czy nagłośnienie w porządku? Zwracają uwagę przede wszystkim na organizację, cały czas są w pracy.
To musi być straszne.
Niestety, tak to wygląda.
Odchodzą największe ikony jazzu. Niedawno pożegnaliśmy Ornette’a Colemana. Pojawiają się godni następcy?
Ornette grał u nas w 2007 roku, myślałem, że sprowadzę go jeszcze raz. Niestety, nie udało się. Przychodzą nowi, ale jest pewne, że oni nie będą już takimi gwiazdami. Po pierwsze, kiedyś te wielkie amerykańskie gwiazdy namaszczała Europa. Od wielu lat Europa nie chce namaszczać europejskich muzyków. Po drugie, status gwiazdy już trochę inaczej wygląda. Żyją jeszcze Keith Jarrett, Herbie Hancock, Sonny Rollins (choć on już nie koncertuje), z tych nieco młodszych tylko Pat Metheny ma status wielkiego gwiazdora, ikony jazzu. Wszystko wskazuje na to, że on będzie ostatni. Oczywiście Vijay Iyer czy Brad Mehldau, którzy w tym roku u nas zagrają, wcale nie są gorsi, są znakomici, są nawet lepsi, ale statusu gwiazdy popkultury nie mają i raczej nie zdobędą. To wynika głównie z mnogości gatunków, tego, że młodzi rozglądają się za czymś innym, że media żyją zupełnie innymi sprawami. Iyer czy Mehldau nie dostarczą ekscesów obyczajowych. Jazz stał się elitarny. Niby towarzysko wciąż jest modny, ale znajomość muzyki i gotowość do zapłacenie za koncert jest coraz niższa. Publiczność takich koncertów liczy się raczej w setkach niż tysiącach.
W tym roku pański festiwal otwiera się także na młodych muzyków z Polski. Posłuchamy laureatów dwóch konkursów: Jazzowego Debiutu Fonograficznego i Open Jazz. Przyjrzał się pan z tej okazji wielu młodym zespołom. Jakie wnioski?
Zadziwiające jest, że wszystkie trzy wyróżnione zespoły to tria jazzowe. To trochę smutne. Myślałem, że Open Jazz przyciągnie bardziej zwariowane projekty z pogranicza jazzu i elektroniki. Z jednej strony mówimy, że młodzi chcą robić swoją, oryginalną muzę, a zgłaszają się głównie zespoły akustyczne. Okazuje się, że klasyczne jazzowe trio wciąż jest wśród młodych popularne. Zabrakło mi trochę bardziej eksperymentalnej muzyki. Może ranga festiwalu niektórych odstraszyła? W przyszłym roku druga edycja Open Jazz, ogłosimy ją znacznie wcześniej. Liczę, że zgłaszane projekty będą bardziej różnorodne.
Jednym z poważniejszych nazwisk na tegorocznym WSJD będzie Ambrose Akinmusire. Ten muzyk zagra u pana nie po raz pierwszy. W ogóle dużo go ostatnio w Polsce - był na Enter Music Festivalu w Poznaniu, będzie na Sopot Jazz Festival. Skąd ten wybuch popularności? Czyżby znacząco obniżył swoją stawkę?
Są tacy artyści, którzy mają bardzo korzystny stosunek ceny do jakości. Ambrose ma akceptowalne stawki, jest młody, ma siłę dużo grać. Stawki tych starszych wcale nie wynikają z tego, że się tak cenią, ale z praktycznych przesłanek. Z racji wieku nie chcą się tak dużo przemieszczać i grać codziennie w innej części świata.
W programie tegorocznego festiwalu znalazł się też wibrafonista Jason Marsalis, mniej znany od swoich braci Wyntona czy Branforda, ale nie mniej utalentowany. Jego obecność to wynik pańskiej słabości to podobnego stylistycznie, ale nieistniejącego od lat Modern Jazz Quartet?
Na pewno tak. Od lat chciałem zaprosić kwartet w takim składzie. Jason występuje w z pianistą, bębniarzem i basistą. Uważam, że ten koncert może być jednym z lepszych na tegorocznej edycji festiwalu.
Zaprosił pan także amerykańskiego saksofonistę Jamesa Cartera, choć w przeszłości miał pan z nim sporą scysję.
Rzeczywiście, miałem z nim taką historię w 1998 roku. Była taka sytuacja, że tego samego dnia grał Bill Laswell z Nickym Skopelitisem. Koncert rejestrowała telewizja, więc był precyzyjnie rozpisany scenariusz. Carter powinien skończyć o określonej porze, ale był akurat na etapie młodego gniewnego i skończyć nie chciał. Najpierw wzięliśmy menedżera, żeby na niego wpłynął, ale okazało się, że też nie ma na niego wpływu, w końcu uciekł. Ludzie z telewizji przychodzą i mówią: "panie Mariuszu, zaraz wchodzimy na żywo". Postanowiliśmy więc wyłączyć im odsłuchy i włączyć jakieś radio w tle. Bez reakcji. Weszło więc dwóch osiłków i "zdjęło" basistę. Byliśmy już przygotowani, żeby w ten sam sposób "podziękować" Carterowi. Dwóch osiłków gotowych do akcji stało w kulisach. Na szczęście opamiętał się i skończył. Ale publiczność mi tego nie mogła darować. Jak zapowiadałem Laswella, gwizdy były straszne. Odbiło mi się to potem czkawką, pisali, że jestem cham, miałem trochę problemów. Tym razem Carter wejdzie na scenę ostatni, więc będzie mógł sobie grać do samego rana.
Wspomniany Laswell wystąpi ostatniego dnia festiwalu w towarzystwie muzyków z Maroka. Czego się spodziewać po tym projekcie?
To będzie pewnie dubowe granie. Laswell nagrał dużo takich dubowych płyt z afrykańską i arabską muzyką. The Master Musicians of Jajouka to niezły czad. Ci muzycy mają status niemal ambasadorów Maroka, są hołubieni w swoim kraju, stoją za nimi 4 tysiące lat przekazywania tajników gry instrumentach. Ornette Coleman nagrał z nimi płytę, The Rolling Stones mieli ich na swojej trasie. To muzycy znani na całym świecie.
Czadowości tego ostatniego dnia dopełni Petter Molvaer z reggae'ową sekcją rytmiczną Sly & Robbie. Reggae może się sprawdzić na jazzowym festiwalu?
Zobaczymy, co to w ogóle będzie. Molvaer to zakręcona elektronika, sekcja jest rzeczywiście regałowa. Jak oni to połączą? Nie mam zielonego pojęcia. Ostatni dzień ma być taki, żeby można się było pobawić. Przećwiczyliśmy to podczas poprzedniej edycji i chcemy powtórzyć.
Wybiegnijmy nieco w przód. Gdzie odbędzie się następna edycja WSJD?
Myślę o tym od kilku miesięcy. Na pewno nie będzie w Soho, bo hala została sprzedana. Przy wszystkich wadach ta lokalizacja ludziom bardzo się podobała. Dlatego żałuję, że kończymy współpracę. Niestety Warszawa jest miastem, w którym nie ma żadnej porządnej sali koncertowej. Filharmonia ma w tym terminie urlop, w Kongresowej remont, zresztą ona jest już dla nas za duża…
Zapowiadał pan, że chce przejąć Jazz Jamboree i wskrzesić ten ważny kiedyś festiwal. Coś z tego będzie?
Jest pomysł na finansowanie, prowadzę zaawansowane rozmowy z dużym partnerem. Mam nadzieję, że festiwal odrodzi się w przyszłym roku. Spór prawny o prawo do znaku towarowego ciągnie się od lat, ale wygląda na to, że wreszcie dobiega końca. Ostatnia sprawa ma być w styczniu-lutym. Jeśli się uda, będę się starał przejąć Jazz Jamboree. Mam pomysł, ale na razie nie mogę zdradzić, jaki. Ogłoszę to, gdy papiery będą czyste. Mogę tylko zapewnić, że byłby to festiwal zupełnie inny niż wszystkie inne w Polsce.
CZYTAJ WIĘCEJ O PROGRAMIE WARSAW SUMMER JAZZ DAYS
Mariusz Adamiak był także gościem Jarosława Kuźniara w czwartkowym "Wstajesz i wiesz":
Mariusz Adamiak był gościem "Wstajesz i wiesz"
Rozmawiał Piotr Bakalarski
Źródło zdjęcia głównego: mat. organizatora