Ośmioro śmiałków zdobyło pięć najwyższych szczytów stolicy Wielkopolski, w tym Górę Moraską (154 m n.p.m.) w rekordowym czasie 2 godzin i 43 minut. I to w zimowych, ekstremalnych warunkach. – W tym sezonie Adam Bielecki zmagał się z zimowym przejściem Grani Tatr. Zastanawiamy się czy w przyszłym roku w sezonie zimowym on tego rekordu nie spróbuje zaatakować i pobić. Wiadomo, że to jest himalajska sława, więc chcieliśmy mu tę poprzeczkę zawiesić naprawdę wysoko – mówi Piotr Ciesielski, kierownik ekspedycji.
Pierwszy raz na zdobycie Korony Poznania 13 września 2007 r. porwali się dwaj śmiałkowie – ówcześni dziennikarze "Gazety Wyborczej" Radosław Nawrot i Jacek Y. Łuczak. W ciągu doby zdobyli pięć najwyższych wzniesień na terenie miasta: Wzgórze św. Wojciecha (73 m n.p.m.), Górę Przemysła (76 m n.p.m.), Dzwon Pokoju na Cytadeli (84 m n.p.m.), Kopiec Wolności (98 m n.p.m.) i Górę Moraską (154 m n.p.m.).
Chyba macie lekko z deklem - słyszeliśmy zewsząd. (…) Potem pojawiły się pytania. Czy podołamy? Czy damy radę? Z górami przecież nie ma żartów: przenikliwy mróz, brak tlenu, odmrożenia, choroba wysokościowa. Wyliczać dalej? Jednak pragnienie bycia pierwszymi na Koronie Poznania, i to w jeden dzień, było silniejsze – pisali w relacji z pierwszej eskapady na pięć najwyższych szczytów stolicy Wielkopolski. Atak szczytowy zajął im około siedem godzin.
W 2010 r. pierwszego zimowego wejścia dokonali harcerze z 11 Poznańskiej Drużyny Harcerzy "Tajga".
27 lutego 2017 roku po raz pierwszy na Koronę Poznania porwali się członkowie Koła Turystycznego im. Leona Mroczkiewicza i Tadeusza Perkitnego działający w IX Liceum Ogólnokształcącym w Poznaniu.
CZYTAJ TEŻ: Z mapą wyrwaną z atlasu i jabłkami w plecaku. Tak Mroczkiewicz i Perkitny ruszyli na podbój świata
Dokonali drugiego wejścia zimowego i pierwszego w historii zimowego zdobycia Korony przez kobiety.
- Ustanowiliśmy nowy fantastyczny rekord zdobywając wszystkie szczyty w 3 godziny i 44 minuty. W skład ekspedycji weszło 18 alpinistów i operator filmowy – mówi Piotr Ciesielski, opiekun koła, nauczyciel geografii i przewodnik turystyczny po Poznaniu.
Teraz koło podjęło śmiałą próbę pobicia własnego rekordu.
Najlepsi z najlepszych
Uczestnikami wyprawy była sekcja himalajska koła. W sumie osiem osób: trzy kobiety i pięciu mężczyzn (w tym kierownik ekspedycji).
- Wspólnie jeździmy już od 11 lat. Najczęściej jeździmy w góry, przede wszystkim różne pasma sudeckie, ale zwiedzamy też różne polskie miasta i inne ciekawe zakątki kraju. To jest prawie 60 różnych wyjazdów. Kolejne grupy, kolejne pokolenia uczniów – mówił Ciesielski.
Mogą pochwalić się m.in. podróżą dookoła Poznania, zdobyciem Bieguna Południowego Poznania i najszybszym zdobyciem Korony Poznania.
- To właśnie wynik swoich starszych kolegów dzisiaj będziemy próbowali pobić – tłumaczył przed atakiem.
Pierwszy zdobywca: mi to imponuje
Kiedy wyruszali pod pierwszą górę warunki były skrajne. Termometry wskazywały -10 stopni Celsjusza, a odczuwalna temperatura była jeszcze niższa. W takich warunkach jeszcze nikt nie porwał się na zdobycie Korony Poznania.
Oni byli jednak na to przygotowani. Rok wcześniej – w ramach przygotowań – zdobyli zimą Górę Dziewiczą, najwyższe wzniesienie w powiecie poznańskim (145 m n.p.m.). - Nie było wtedy tak źle z warunkami na trasie jak teraz, dosyć łatwo się wchodziło – przyznawał Wiktor Mróz.
- Warunki są typowo zimowe, ale z tego się bardzo cieszymy. Nikt nie będzie podważał zimowego charakteru tego przejścia – mówił Ciesielski.
Wspinacze mogli liczyć na mentalne wsparcie pierwszego zdobywcy Korony Poznania.
- Przed wieloma laty udało nam się nie bez trudu wejść na wszystkie najwyższe szczyty miasta. A teraz słyszę, że chcecie wyśrubować rekord w zdobyciu tych niedostępnych wierzchołków. Mi to imponuje. Jestem z was dumny, będę trzymał kciuki, zwłaszcza, że jest to ekstremalnie trudne wejście zimowe. Widzimy co się dzieje, widzimy jakie są warunki. To nie jest łatwa sprawa. Jestem z wami myślami i duchem. Mam nadzieję, że się uda. Wiem, że idziecie bez tlenu, wiem, że idziecie zdeterminowani i myślę, że dacie sobie radę. Odwagi – zagrzewał ich Radosław Nawrot.
Założenie było bardzo ambitne. Przed wyruszeniem zdradzili, że po cichu marzą o pokonaniu bariery 3 godzin. Ale czy w tych warunkach to realne? - Zdajemy sobie sprawę, że to będzie walka z czasem, z zimowymi warunkami, z własnymi słabościami. To po prostu będzie himalaizm zimowy – podkreślał kierownik ekspedycji.
Sprzęt nie wytrzymywał próby
Wyprawę rozpoczął atak na Kopiec Wolności. To zdecydowanie najmniej eksploatowany szczyt, znany z tego, że dochodziło tu do lawin. Przez lata obowiązywał całkowity zakaz wstępu na niego. Wejścia wciąż są limitowane, stąd mało któremu śmiałkowi udawało się na niego wejść.
- Na Kopiec Wolności, dokładnie tak samo jak na szczyty himalajskie, trzeba było zdobyć specjalny permit. Bardzo dziękujemy Poznańskim Ośrodkom Sportu i Rekreacji, że taką zgodę uzyskaliśmy – mówi Ciesielski.
Ataku dokonano od strony zachodniej. Udało się go zdobyć sprawnie, choć w niektórych partiach gór zalegały wysokie hałdy śniegu.
Niestety widok z góry nieco psuła unosząca się mgła. Mróz nie odpuszczał. Dobrze przygotowanym uczestnikom jednak nie był on straszny. Co innego sprzęt – ten odmawiał posłuszeństwa. Zamarznięte nadajniki i rejestratory udało się uruchomić dopiero po godzinie.
W czerwonej strefie
Kolejne dwa szczyty – Góra Przemysła i Wzgórze Świętego Wojciecha - znajdują się blisko Starego Rynku, w czerwonej strefie. To tereny kontrolowane przez mundurowych. Łatwo mogą zablokować dalszy transport – pisali pierwsi zdobywcy Korony Poznania.
- One się mocno skomercjalizowały, są otwarte dla ruchu turystycznego. Tam jest prawie jak pod Everestem, więc zakładamy, że tam mogą być jakieś kolejki i możemy stracić trochę czasu – mówił przed atakiem Ciesielski.
Transfer pod Górę Przemysła udało się dobrze zorganizować logistycznie.
W międzyczasie coraz bardziej przedzierało się słońce. A to oznaczało tylko jedno – ryzyko lawinowe rosło. Do tego Ministerstwo Spraw Wewnętrznych wydało ostrzeżenie, że od godziny 9:48 w atmosferę mogą wejść kolejne szczątki rakiet.
Ataku dokonano od strony południowej. Trzeba było rozbić obóz i czekać na „okienko” - dostać się na szczyt dało się dopiero po godzinie 10.
Po krótkim udokumentowaniu zdobycia drugiego szczytu od razu ruszono w kierunku kolejnego. Zdecydowano się na dłuższą drogę – Wzgórze Świętego Wojciecha atakowali od zachodu.
Szybkie skuteczne ataki na poprzednie szczyty wyraźnie dodawały im animuszu. – Jesteśmy prawie w połowie. Nastroje są bardzo dobre, jesteśmy pozytywnie nastawione – mówiły Gabriela Kurowska i Zofia Sieradzka.
Na szczycie przy tablicy upamiętniającej Pawła Edmunda Strzeleckiego, odkrywcy i zdobywcy Góry Kościuszki przyszedł czas na uzupełnienie płynów i posiłek. 18 lat temu, gdy szczyt zdobywali Nawrot i Łuczak, tablicy jeszcze nie było. Nadal jednak nie da się tu przybić pieczątki, bo nikt tu nie prowadzi księgi wejść.
W okolicznych kościołach można natknąć się jedynie na "Księgi Wyjścia". Ale to nie to samo... – pisali pierwsi zdobywcy.
Kolejnym etapem wyprawy był Dzwon Pokoju na Cytadeli.
Ciesielski nie krył obaw: - Podczas poprzedniej wyprawy zdobywaliśmy go przez północne plato. Tam nie było za dużo wspinaczki. Tym razem będziemy podchodzić od południa, tam jest po prostu takie spiętrzenie, prawie schody. Będzie ślisko. To będzie kawał takiej naprawdę solidnej wspinaczki zimowej w lodzie.
Na stromym podejściu ciężko sapiąc podchodzę do starających się trzymać równe tempo śmiałków. Zapewniają, że się poddadzą.
- Jest mróz, ale dajemy jakoś radę – zapewniał Wiktor Mróz.
- Byle do przodu. Nogi już zamarzają, ale póki chodzimy, to byle do przodu – ciężko wzdycha Maurycy Stojecki.
Dzwon Pokoju osiągnęli o godzinie 10:45.
Walka z przeciwnościami
Z dobrym czasem ruszali na najwyższy szczyt – Górę Moraską. - 154 metry nad poziomem morza. To już jest solidna wysokość. Tam tlenu będzie mniej w powietrzu, a wspinamy się klasycznie bez tlenu, więc boimy się, że powietrze będzie rozrzedzone, a my już będziemy zmęczeni. Nie wiemy, czy poprzednie wyprawy zostawiły liny poręczowe w dobrym stanie, czy sami będziemy musieli poręczować. Ale tam w takich warunkach już o błąd będzie łatwo. No a wiadomo, że ten błąd będzie bardzo kosztowny, bo czas będzie uciekał – mówił Ciesielski.
Dotrzeć na sam szlak nie było łatwo. "Kanary" (po poznańsku kontrolerzy biletów - dop. red.) – na te słowa nie jeden daje nogi za pas. Funkcjonariusze skrupulatnie dokonali kontroli każdego z uczestników. Szczegółowej kontroli poddany został Kuba Toporek. Kazano mu zdjąć plecak, nerwowo szukał upoważnienia do pokonania tego odcinka trasy. - Na szczęście nie było mandatu – kwituje.
Potem dotarcie utrudniał im kolejowy transport blokujący drogę. Uciekały cenne sekundy.
Pierwszy odcinek - trasa "Deszczowa" – budzi szczególny strach latem. Okolice znane są z tego, że porasta je jedna z najgroźniejszych roślin – barszcz Sosnowskiego. Zimą na szczęście go nie ma, ale trasa nie jest łatwa. Teren staje się coraz bardziej nierówny, trzeba przedzierać się przez tafle lodu.
Każdy kolejny odcinek coraz bardziej stromy, a do tego łatwo o pomyłkę – drogi rozwidlają się, a oznaczenia są niewyraźne. Udaje się jednak nie pomylić. Ostatnia prosta – ostre podejście od strony zachodniej i wreszcie upragniony szczyt.
Wyłączamy stopery. 2 godziny, 43 minuty! Rekord pobity o ponad godzinę, a do trzech godzin brakowało jeszcze 17 minut!
– W tym sezonie Adam Bielecki zmagał się z zimowym przejściem Grani Tatr. Zastanawiamy się czy w przyszłym roku w sezonie zimowym on tego rekordu nie spróbuje zaatakować i pobić. Wiadomo, że to jest himalajska sława, więc chcieliśmy mu tę poprzeczkę zawiesić naprawdę wysoko. I to się udało – cieszy się Ciesielski.
A ja mogę cieszyć się wraz z nimi. Bo i do mnie – dziennikarza towarzyszącego im przez całą trasę – należy nowy rekord świata w zdobyciu Korony Poznania.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Filip Czekała