Osoba, która była na mostku statku Costa Concordia popełniła błąd - tak, po analizie sobotniej katastrofy, uważa kapitan żeglugi wielkiej Mirosław Piotr Janikowski. Jak podkreślił, skoro statek o tak wielkich gabarytach wszedł w bardzo wąską cieśninę, zmiana kursu musiała nastąpić w sposób świadomy. - Nie można zmienić kursu samoistnie, tak się nie dzieje nawet, jeśli statek sterowany jest autopilotem musi to nastąpić w sposób manualny - mówił w TVN24 kapitan.
- Analizując tę sytuację, zastanawiałem się, w jaki sposób ten statek znalazł się w tym nieżeglownym miejscu - statek o tak dużym zanurzeniu, o tak wielkich gabarytach, wszedł między dwie wyspy, w bardzo wąską cieśninę. Po co ten statek płynął tą trasą? - zastanawiał się Janikowski. Jak podkreślił, jeszcze przed wypłynięciem w kierunku docelowego portu, cała trasa rejsu musi być dokładnie zaprogramowana. - Na statku, oprócz map papierowych są elektroniczne, zintegrowane z radarem oraz z systemem powiadamiania i informacji - tłumaczył kapitan. Jak wyjaśnił, wprowadzanie wszystkich punktów zwrotu w mapie elektronicznej musi być zatwierdzane przez kapitana, nie może tego zrobić np. oficer wachtowy.
A co w sytuacji, gdy kapitana nie można odnaleźć na statku? - Jeżeli w sytuacji nagłej nie można go znaleźć – jest intercom, tzn. wszystkie głośniki na statku są uruchomiane i kapitan w ciągu kilku sekund powinien być na mostku - odpowiedział Janikowski.
Zwrócił też uwagę, że gdy dochodzi do zmiany kursu (wystarczy odchył o 5 stopni) - zarówno na radarach, jak i w systemie map elektronicznych, włączają się alarm sygnałowy i alarm świetlny.
Powstrzymać wodę?
Kapitan przypomniał, że statek Costa Concordia "rozorał sobie część kadłubu na długości kilkudziesięciu metrów". - Oznacza to, że w ciągu sekund do statku dostają się dziesiątki, jeżeli nie setki ton wody - mówił Janikowski.
W jego ocenie, nie było szans powstrzymania tej wody. - Można było odciąć wodę, zamykając automatycznie wszystkie drzwi, ale odcięłoby się ludziom drogi ewakuacji, a najważniejsi są ludzie - dodał.
Włoski wycieczkowiec Costa Concordia wpadł na skały u wybrzeża Toskanii w piątek późnym wieczorem. W katastrofie zginęły trzy osoby, a kilkadziesiąt zostało rannych. Nadal nie ma wiadomości o 40 osobach, w tym o jednym z 12 Polaków, którzy byli na pokładzie.
Kapitan z zarzutami
Kapitan statku został aresztowany. Wśród stawianych mu zarzutów jest - oprócz nieumyślnego spowodowania śmierci - porzucenie statku w chwili, gdy było na nim jeszcze wielu ludzi.
Ponad dobę po tragedii nadzorujący postępowanie prokurator z pobliskiego miasta Grosseto wyraził przekonanie, że to niewłaściwy manewr 52-letniego kapitana doprowadził do tragedii. - Kapitan bardzo niezręcznie zbliżył się do wyspy Giglio. Statek uderzył o skałę, która wbiła się w lewy bok, wskutek czego przechylił się i nabrał mnóstwo wody w ciągu dwóch-trzech minut - powiedział prokurator Francesco Verusio.
Prowadzący dochodzenie badają także hipotezę, że kapitan obrał specjalnie kurs w kierunku pięknie oświetlonej wyspy, by pokazać ją uczestnikom rejsu i pozdrowić syreną mieszkańców. O tym, że taki zwyczaj panuje, przypomniał tamtejszy burmistrz. - Wiele statków podpływa do Giglio, by syreną okrętową pozdrowić mieszkańców. Ale tym razem źle to się skończyło - przyznał. - Jeśli to prawda, to byłaby niewybaczalna lekkomyślność - stwierdził prokurator.
Obrońca kapitana, osadzonego w areszcie śledczym więzienia w Grosseto, oświadczył zaś, że jego klient uratował setki osób. Argumentował, że skały, na jakie wpadł wycieczkowy olbrzym, nie były zaznaczone na mapie. Ale tę linię obrony kwestionują wszyscy zauważając, że skały są powszechnie znane nie tylko miejscowej ludności.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 / fot. EPA